Oglądając, skądinąd bardzo ważny i potrzebny, serial Netflixa, który należał się najważniejszemu i najbardziej wpływowemu od lat środowisku polskiej muzyki, przypominałem sobie skecz Monty Pythona z Hollywood Bowl.
Mówili tam, że 30 lat wcześniej nie przyszłoby im do głowy, że będą występować w jednym z najbardziej prestiżowych amfiteatrów świata, sącząc Chateau de Chaselet. I przywoływali żarty o artystach nakręcających się wspomnieniami o cierpieniach młodości. Licytujących się, kto miał gorzej: mieszkając w jednym pokoju, w 26 osób, bez mebli, z oberwaną połową podłogi albo zawinięty przez trzy miesiące w gazetę w rurze kanalizacyjnej, ewentualnie pod jeziorem.
Zaczynali często na marginesie społecznych szans, a czasami prawa
Siłą rzeczy w serialu o polskim rapie podobne elementy „martyrologii” środowiskowej pojawiają się, a kto go obejrzy, sam sobie ustali hierarchię, kto cierpiał za rap i hip-hop najbardziej. Może kiedyś będą za to medale i emerytury. Tym cenniejszy jest dziś dystans do siebie i swojej przeszłości ludzi, którzy zaczynali, buntując się, tworząc kontrkulturę – a dziś są gwiazdami, biznesmenami posiadającymi firmy, a czasami linie modowe. Kizo wprost przedstawia się jako biznesmen. O.S.T.R., mówiąc o „etosie” i obronie „wartości”, przypominając swój manifest „Odzyskamy hip-hop” – śmieje się. Białas pointuje, że skończył (skończyli) jak ci, których kiedyś atakowali. Brawo za taką bezkompromisowość.
Czytaj więcej
Premiera filmu „Skandal. Ewenement Molesty" o przełomowej płycie gwiazdy hip-hopu jest wydarzeniem dla nastolatków i 40-latków.
Najważniejsze jest to, że kiedyś nie kalkulowali. A takie bywa życie, tak rozwijają się kariery. Raperzy i hip-hopowcy nie różnią się pod tym względem od rockmanów hipisów, którzy dorobili się walizek z milionami, czy punkowców. Różnica polega na tym, że hip-hopowcy rapują prześmiewczo o plecakach pełnych pieniędzy. Wielu z nich pokazuje się na tle „wypasionych” studiów nagraniowych, w których mnożą kapitał, nagrywając młodsze pokolenie. Dlatego z szacunkiem i przyjemnością patrzy się na Abradaba z Kalibru 44, bo widać gołym okiem, że nigdy nie udawał i do dziś pozostał sobą. Inni muszą posługiwać się autoironią i nie można mieć do nich pretensji. Gorzej byłoby, gdyby nie potrafili zejść z pomnika, na który wdrapali się ze śmietnika. Zaczynali bowiem na podwórkach, w blokowiskach, często na marginesie społecznych szans, a czasami prawa.