Film Michała Kwiecińskiego zaczyna się brawurowo, w stylu musicalowo-hollywoodzkim. Rewiowy teatrzyk, pulsujący swing, żywiołowy taniec z piękną dziewczyną w roli głównej, publiczność bawi się wspaniale. Jak w Ameryce, choć wszyscy na ręce mają opaski z gwiazdą Dawida. Nagle wpadają Niemcy i zabijają wszystkich, artystów i widzów.
Ta scena jest potrzebna, by pokazać sytuację wyjściową bohatera, który tamtego wieczoru jako jedyny ocalał w getcie. Zginęła cała jego rodzina i piękna narzeczona. W dramatycznej sekwencji jest jednak pewien skrót, by nie powiedzieć fałsz, jakby to, co najokrutniejszego zdarzyło się w XX wieku, trzeba było przedstawiać w sposób atrakcyjny. Jakby po „Bękartach wojny” Quentina Tarantino wojna na ekranie musiała być zarówno brutalna, jak i – przede wszystkim – widowiskowa.
Czytaj więcej
W poniedziałek wieczorem ogłoszone zostaną tegoroczne nagrody Polskiej Akademii Filmowej. Znany jest już laureat za całokształt twórczości. To Jan A. P. Kaczmarek.
Refleksję tę potęguje ciąg dalszy „Filipa”. Akcja przenosi się do Frankfurtu 1943 roku. Bohater i jego belgijski kolega opalają się na basenie wśród eleganckich Niemców, a głównie Niemek. Wszystkie inne ujęcia plenerowe także będą pięknie rozświetlone słońcem. Mroczne, ale eleganckie pozostają wnętrza hotelu, w którym Filip kelneruje i mieszka. Symbol wojennej grozy?
Nie wiadomo, jak Filip z warszawskiego getta przedostał się do Frankfurtu, gdzie uchodzi za Francuza, choć jego dramatyczna zapewne wędrówka mogłaby być tematem całego filmu. Michałowi Kwiecińskiemu nie o to chodziło, niemniej jego bohater staje się właściwie „człowiekiem znikąd”, który odejdzie tak, jak przyszedł.