„Filip”. Prywatna wojna ocalałego z getta

Perfekcyjnie zrealizowanego „Filipa” z wybitną rolą Eryka Kulma ogląda się znakomicie, ale widowiskowe sekwencje bywają puste.

Publikacja: 06.03.2023 03:00

Eryk Kulm (Filip) i Caroline Hartig (Lisa). Film już w kinach

Eryk Kulm (Filip) i Caroline Hartig (Lisa). Film już w kinach

Foto: Jarosław Sosiński/AKSON STUDIO

Film Michała Kwiecińskiego zaczyna się brawurowo, w stylu musicalowo-hollywoodzkim. Rewiowy teatrzyk, pulsujący swing, żywiołowy taniec z piękną dziewczyną w roli głównej, publiczność bawi się wspaniale. Jak w Ameryce, choć wszyscy na ręce mają opaski z gwiazdą Dawida. Nagle wpadają Niemcy i zabijają wszystkich, artystów i widzów.

Ta scena jest potrzebna, by pokazać sytuację wyjściową bohatera, który tamtego wieczoru jako jedyny ocalał w getcie. Zginęła cała jego rodzina i piękna narzeczona. W dramatycznej sekwencji jest jednak pewien skrót, by nie powiedzieć fałsz, jakby to, co najokrutniejszego zdarzyło się w XX wieku, trzeba było przedstawiać w sposób atrakcyjny. Jakby po „Bękartach wojny” Quentina Tarantino wojna na ekranie musiała być zarówno brutalna, jak i – przede wszystkim – widowiskowa.

Czytaj więcej

Jan A.P. Kaczmarek: Był Oscar, jest Orzeł

Refleksję tę potęguje ciąg dalszy „Filipa”. Akcja przenosi się do Frankfurtu 1943 roku. Bohater i jego belgijski kolega opalają się na basenie wśród eleganckich Niemców, a głównie Niemek. Wszystkie inne ujęcia plenerowe także będą pięknie rozświetlone słońcem. Mroczne, ale eleganckie pozostają wnętrza hotelu, w którym Filip kelneruje i mieszka. Symbol wojennej grozy?

Nie wiadomo, jak Filip z warszawskiego getta przedostał się do Frankfurtu, gdzie uchodzi za Francuza, choć jego dramatyczna zapewne wędrówka mogłaby być tematem całego filmu. Michałowi Kwiecińskiemu nie o to chodziło, niemniej jego bohater staje się właściwie „człowiekiem znikąd”, który odejdzie tak, jak przyszedł.

W powieści Leopolda Tyrmanda, na której Michał Kwieciński oparł scenariusz, o Filipie wiemy znacznie więcej, pomaga w tym narracja autora. Filmowy bohater mówi właściwie tyle, co niezbędne, częściej oglądamy jego zbliżenia. Eryk Kulm wspaniale gra twarzą, stosując minimalne środki wyrazu. Jest niesłychanie czujny, zachowuje dystans wobec wszystkich, nawet wobec Belga, z którym dzieli pokój. A kiedy pozna Lisę i serce zabije mu mocniej, bywają momenty, że na twarzy pojawi się ślad nowego życia.

Czytaj więcej

Marzec z filmami Andrzeja Wajdy

Tak naprawdę Filip jest sobą wtedy, gdy samotnie nocą w pustej sali balowej zatraca się w fizycznym zmęczeniu. Jego bieg zamienia się w swoisty taniec, w którym może wyrazić całe cierpienie. Za sprawą choreografii, jaką ułożył dla niego Jacek Przybyłowicz, te sceny stają się wspaniałymi filmowo-baletowymi miniaturami i wielką kreacją Eryka Kulma.

W dzień Filip przede wszystkim stara się przeżyć i prowadzi prywatną wojnę z Niemcami, stosując choćby znany numer kelnerski – naplucie znienawidzonemu gościowi do kawy. I walczy z Niemkami. Uwodzi je, a kiedy już zdobędzie, brutalnie upokarza.

W nazistowskim państwie, w którym kontakty cudzoziemców z niemieckimi kobietami karano śmiercią, wymagało to odwagi. Czy jednak Filip jest bohaterem? W ukończonej w 1961 roku powieści, w której opisów seksu było znacznie więcej niż teraz w filmie, Leopold Tyrmand podjął polemikę z obowiązującym wówczas, jedynie słusznym obrazem polskiego heroizmu wojennego. To był jeden z powodów, dla których „Filip” w PRL nie mógł zostać wydany. Dziś te spory o podejście do bohaterstwa w obliczu zagrożenia straciły u nas na znaczeniu.

A może jednak nie? Może jednak warto je kontynuować? Dla władzy w PRL nie do przyjęcia było to, że Tyrmand odnosił się nie tylko do wojny. W powieści było wystarczająco dużo aluzji świadczących, że chodziło o pokazanie – jak mówił sam pisarz – świadomej postawy konsumpcyjnej, która w pewnych warunkach jest jedynym skutecznym oporem. Takie podejście do życia ma walor uniwersalny, więc szkoda, że nie wybrzmiało to w filmie mocniej.

Michał Kwieciński, znakomity producent, reżyseruje niezbyt często, ale jeśli się tego podejmuje, jego filmy i seriale są świetnie zrealizowane. „Filip” jest tego kolejnym przykładem. Brawurowa narracja trzyma w napięciu, ale nie pobudza do głębszej refleksji, co tak świetnie udało się Kwiecińskiemu w „Jutro pójdziemy do kina” o rówieśnikach Filipa w 1939 roku.

Film Michała Kwiecińskiego zaczyna się brawurowo, w stylu musicalowo-hollywoodzkim. Rewiowy teatrzyk, pulsujący swing, żywiołowy taniec z piękną dziewczyną w roli głównej, publiczność bawi się wspaniale. Jak w Ameryce, choć wszyscy na ręce mają opaski z gwiazdą Dawida. Nagle wpadają Niemcy i zabijają wszystkich, artystów i widzów.

Ta scena jest potrzebna, by pokazać sytuację wyjściową bohatera, który tamtego wieczoru jako jedyny ocalał w getcie. Zginęła cała jego rodzina i piękna narzeczona. W dramatycznej sekwencji jest jednak pewien skrót, by nie powiedzieć fałsz, jakby to, co najokrutniejszego zdarzyło się w XX wieku, trzeba było przedstawiać w sposób atrakcyjny. Jakby po „Bękartach wojny” Quentina Tarantino wojna na ekranie musiała być zarówno brutalna, jak i – przede wszystkim – widowiskowa.

Pozostało 82% artykułu
Film
EnergaCAMERIMAGE: Hołd dla Halyny Hutchins
Film
Seriale na dużym ekranie - znamy program BNP Paribas Warsaw SerialCon 2024!
Film
„Father, Mother, Sister, Brother”. Jim Jarmusch powraca z nowym filmem
Film
EnergaCAMERIMAGE 2024: Angelina Jolie zachwyca w Toruniu jako Maria Callas
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Film
Festiwal Korelacje: Pierwszy taki festiwal w Polsce. Filmy z komentarzem artystów