Film zatytułowany po prostu „McQueen" w dwuosobowej reżyserii Iana Bonhote (również producenta) i Petera Ettedgui (także scenarzysty) powstawał z trudem. Początkowo rodzina, jak i bliscy współpracownicy Lee (prawdziwe imię) McQueena twardo odmawiali dostępu do oryginalnych archiwalnych taśm. Autorzy filmu tyrali przez rok po 18–20 godzin dziennie, by wreszcie zostać zaakceptowanymi przez hermetyczny świat ludzi z modowej branży.
Pierwszym powodzeniem okazał się akces projektanki Rebecki Barton, z którą Lee przyjaźnił się od czasów studiów w Saint Martin. Nie mogła powstrzymać łez, opowiadając o McQueenie, co widać na ekranie. Kolejny niewiarygodny sukces to „dokopanie się" do amatorskich taśm nakręconych przez Sebastiana Ponsa, dawnego asystenta króla mody. Najważniejsze jednak było odkrycie dokumentów zrealizowanych przez samego Lee, który z rozdzierającą szczerością opowiada o kompleksach, dołach, nałogach, poczuciu samotności.
Bazując na tych materiałach, reżyserski duet mógł startować do dalszych poszukiwań i „otwierać" kolejnych bliskich swego bohatera. Wreszcie dała się namówić najbliższa rodzina. Udzielili wywiadów do kamery: siostra Alexandra Janet oraz jego bratanek Gary.
Kiedy familia McQueena obejrzała końcowy efekt, zachwyciła się siłą i prawdą filmu. Także krytycy i widzowie nie szczędzą komplementów. Zasłużonych. Powstał nie tyle dokument, ile analiza osobowości. I kolejna opowieść o cenie, jaką płaci się za... No właśnie, za co? Za sukces, okupiony morderczą pracą? Za wyniesienie ponad przypisany z urodzenia stan? Za przełamywanie granic przyzwyczajeń?
Nic się tak dobrze nie sprzedaje jak tragedie gwiazd. Popkultura żywi się sensacjami, a najchętniej konsumuje śmierć.