Napisał pan ostatnio, że przy czytaniu ofert zachęcających do inwestowania należy wyrzucić broszury marketingowe do kosza. Jak wobec tego czytać oferty inwestycyjne?
To zdecydowanie pierwsza i być może najważniejsza rada. Jeśli mówimy o inwestycjach – czy to crowdfundingowych, czy o oszukańczych propozycjach, przygotowanych tak, by szybko upaść, marketing jest zawsze na świetnym poziomie. To nie są ulotki czy słabe strony internetowe, to piękne foldery z wizualizacjami, przedstawiające tętniące życiem nieruchomości. Gdy je oglądamy, chcemy znaleźć się w tym miejscu, wypić tę whisky, zamieszkać w tym kurorcie. Jako prokurator takich spółek widziałem wiele. Nawet doświadczeni uczestnicy rynku finansowego, z sukcesami w wielu dziedzinach życia, na pytanie, dlaczego zainwestowali akurat w tę nieruchomość, mówili, że pewnie ich nie zrozumiem, ale tam były takie piękne foldery. Dlatego moja pierwsza rada zawsze brzmi, by wyrzucić wszystkie materiały marketingowe do kosza. Oczywiście, ludzie kupują emocjami, a potem starają się to usprawiedliwić, ale musimy zrobić wszystko, by było właśnie odwrotnie.
Na co w takim razie warto zwrócić uwagę?
Pamiętajmy, że za każdym biznesem stoją ludzie, niezależnie od tego, w którym kraju zarejestrowana jest firma. Jeśli chcemy zainwestować większą sumę, to warto sprawdzić w KRS zarząd, udziałowców, beneficjentów rzeczywistych, dowiedzieć się, jacy ludzie stoją za spółką. Jeśli tym ludziom dalibyśmy do ręki pieniądze, gdybyśmy ich spotkali w biurze, to inwestujmy. Ale jeśli nie wzbudzą naszego zaufania bądź nie wiemy, kto stoi za spółką, to znak ostrzegawczy. To, że coś się dzieje w internecie, że doradcy inwestycyjni mają świetne materiały, nie zmienia faktu, że za biznesem stoją ludzie i ich wiarygodność oceniamy.
Jakie sytuacje nazwałby pan czerwonymi flagami?