Do środy rano Donald Trump wciąż nie uznał zwycięstwa Joe Bidena. Jest pierwszym prezydentem we współczesnej historii Stanów Zjednoczonych, który nie wygłosił mowy koncesyjnej po ogłoszeniu zwycięzcy. Utrzymuje, że podczas wyborów i liczenia głosów doszło do szeregu oszustw i tak naprawdę on wygrał wybory. Próbuje to udowodnić za pomocą pozwów sądowych i przeliczania głosów.
Tymczasem według komisji wyborczych Joe Biden uzyskał 5 milionów indywidualnych głosów więcej niż Donald Trump i co najmniej 279 głosów elektorskich. Biden prowadzi też w tradycyjnie republikańskich stanach: Arizonie i Georgii. Jeżeli tam wygra, to zdobędzie w sumie 306 głosów elektorskich, o wiele więcej niż 270 wymagane do wygrania. – Mało prawdopodobne jest, że Trump wygra za pomocą wniosków sądowych. Daleko nam do sytuacji z 2000 r., gdzie chodziło o różnice 537 głosów na Florydzie – twierdzą komentatorzy.
Jednak wielu republikańskich polityków i sprzymierzeńców Trumpa wspiera go w odmowie uznania swojej porażki i pokojowego przekazania władzy. – Prezydent Trump ma 100-procentowe prawo, aby wziąć pod uwagę oskarżenia o nieprawidłowościach i rozważyć prawne opcje – powiedział przewodniczący większości w Senacie Mitch McConnell, znany lojalista Trumpa.
Przedstawiciele komisji wyborczych w całym kraju zapewniają, że nie zaobserwowali podczas wyborów oznak korupcji czy oszustw, o których mówi strona Trumpa. Niemniej jednak prokurator generalny William Barr dał przyzwolenie na śledztwa w sprawie „nieprawidłowości w liczeniu głosów".
Kontrowersje, a przede wszystkim niepokój zasiało też we wtorek oświadczenie sekretarza stanu Mike'a Pompeo. – Będziemy mieć gładkie przejście do drugiej kadencji Donalda Trumpa – powiedział, nie wiadomo czy żartem, czy poważnie, zapytany, czy Departament Stanu współpracuje ze Joe Bidenem w okresie przejściowym.