To nie jest zły pomysł, a co więcej – nie wziął się z kosmosu. Środowiska patriotyczne od lat nieśmiało wychodziły z oddolną inicjatywą, by zwycięską Bitwę Warszawską, uznawaną za jedną z najważniejszych bitew w historii świata, upamiętnić łukiem triumfalnym, czy to w Warszawie, czy w okolicach Radzymina. A że politykom Prawa i Sprawiedliwości ten pomysł przypadł do gustu, zdradzał już dwa lata temu choćby Jan Pietrzak, który przyznał w telewizji, że słyszał o zamiarze „wykiwania” władz stolicy, które nie chcą przekazać gruntów pod taki łuk, więc ma powstać on w nurcie Wisły. Plany brzmiały imperialnie: dwustumetrowy pomnik, wyższy niż Pałac Kultury i Nauki bez iglicy. I oczywiście miał być gotowy na setną rocznicę bitwy. Z braku czasu mocarstwowe plany trzeba pewnie ograniczyć.
Pomysł budowy łuku triumfalnego dzielił, odkąd tylko się pojawił. W środowiskach patriotycznych jest on widziany jako potrzebne, wręcz konieczne potwierdzenie, że państwo polskie przestaje się wstydzić swojej historii. Jako wyraźne odbicie od kursu obranego na początku III RP, by przeszłość oddzielić grubą kreską. Łuk triumfalny ma symbolizować dumę, ale też pewną sprawczość państwa i jego polityki historycznej. Bo jak od początku było słychać po prawej stronie, gdy tylko z innych środowisk padały głosy niechętne tej inicjatywie: prawdziwi przywódcy nie pytali, czy łuk triumfalny się wszystkim podoba, tylko go po prostu stawiali. I w ich przekonaniu Jarosław Kaczyński ma szanse pokazać, że takim przywódcą jest.
Za to środowiska postępowe uważają, że łuk triumfalny jest pomysłem niepoważnym. Traktują go z ironią, lekceważeniem. Że to relikt czasów wielkich mocarstw, że takie pomniki to stawia się dziś w Korei Północnej czy zakompleksionej Macedonii. Reagują więc szyderstwem, właściwie nie podejmując nawet dyskusji. A to jest płachta na byka – rozgrzewa prawą stronę do czerwoności. I oba obozy umacniają się tylko na swoich pozycjach, przerzucając się argumentami z zupełnie różnych porządków. Bo jeśli ktoś chce łuku, to jest zakompleksionym „januszem” bez gustu, a jak go nie chce, to komuchem rozpaczającym po porażce w Bitwie Warszawskiej...
Do tego dochodzi starcie na linii rząd-warszawski ratusz. Rzeczywiście, jak zdradzał Jan Pietrzak, władze stolicy ten pomysł próbują torpedować, podobnie jak wcześniej pomnik smoleński czy ulicę Lecha Kaczyńskiego. Obie strony bardzo konsekwentnie realizują politykę rozbudzającą duże emocje u swoich wyborców. Dla PiS pomysł budowy w Warszawie łuku triumfalnego nadaje się więc idealnie, by kolejny raz zmobilizować pół Polski przeciw Rafałowi Trzaskowskiemu. By znów móc użyć argumentu: zobaczcie, jak wyglądałaby Polska, gdyby do władzy wróciła Platforma – wtedy znowu historia stanie się tematem tabu.
Przy tak ostro nakreślonym podziale trudno rozsądnie dyskutować, czy łuk triumfalny jest dobrym pomysłem, czy złym. Łuk ma dzielić i dzieli. Trzeba być albo za, albo przeciwko. Bo lepiej się pokłócić o łuk, niż na poważnie analizować, dlaczego w Ossowie na stulecie nie powstanie jednak obiecywane Muzeum Bitwy Warszawskiej i dlaczego kolejna wielka rocznica tak bardzo zaskoczyła rządzących. A że opozycja wciąż nie potrafi wyjść poza planszę, na jakiej grę narzuca PiS, i z łatwością daje się ustawiać w wygodnym dla bijących narożniku, to nic nie wskazuje na to, by te podjazdowe wojenki miały się zakończyć. A łuk triumfalny pewnie powstanie. Miejmy nadzieję, że za dziesięć czy dwadzieścia lat będzie jednak łączył, a nie dzielił.