No i po co to wszystko było? – zapytała marszałek Elżbieta Witek po przyjęciu poprawki Senatu w sprawie odebrania ministrowi zdrowia wyłącznej kompetencji wskazywania gmin, w których ze względu na zagrożenie epidemią, wybory miałyby się odbywać jedynie w sposób korespondencyjny. Odrzucenie poprawki oznacza, że PiS nie zdecydowało się na przyjęcie opcji „atomowej”, czyli – czego obawiała się opozycja – likwidacji zwykłego głosowania np. w dużych miastach, czyli tam, gdzie najlepsze wyniki notuje opozycja.
Kąśliwy komentarz pani marszałek wywołała polemika posłów i postawione wprost pytanie posła Lewicy Krzysztofa Śmiszka o to, „które konkretnie z miast PiS chce zamknąć”. Na co ripostował poseł partii rządzącej Przemysław Czarnek, że – oczywiście – chodzi o bezpieczeństwo Polaków. Nie był zbyt przekonujący, pewnie dlatego, że decyzja polityczna była przeciwna – i poprawkę przyjęto. Sala odetchnęła: PiS cofnęło się troszkę.
Ale pytanie marszałek Witek w jakiś sposób było zasadne. Debata sejmowa straciła bowiem już dawno swój charakter bitwy na argumenty z możliwością przekonania nawet przeciwników. PiS już się od tego odzwyczaiło. Bo w polskiej polityce wszystko jest kwestią decyzji zapadającej w partyjnej centrali, a to, co dzieje się w Sejmie, zupełnie łatwo mogłoby się dziać między trzema liderami Zjednoczonej Prawicy i kilkorgiem polityków opozycji. I mogliby to załatwiać w sejmowym „barze za kratą”, albo w restauracji. To, co mówią do siebie politycy podczas debaty plenarnej, nie ma już bowiem żadnego znaczenia.
W polityce zawsze miały miejsce kuluarowe rozgrywki, nieoficjalne rozmowy, sondowanie przeciwników i namawianki pomiędzy ugrupowaniami. To sól tego zawodu. Czasem jednak trzeba powiedzieć szczerze: „Tak, sytuacja zmusza nas do przyjęcia rozwiązań, które wydają się nam mniejszym złem niż pozostawienie wszystkiego swojemu losowi albo przeciwnikom”. W takiej sytuacji znalazła się opozycja, a przede wszystkim KO. Zamiast jednak dawać głośną wykładnię swoich działań, informować o kuluarowych rozmowach z PiS i tłumaczyć motywy swojego postępowania – opozycja grzęźnie w niekonsekwencji, co zresztą sprawnie punktuje partia rządząca. Przecież już Charles-Maurice de Talleyrand wiedział, że „jest broń straszniejsza niż oszczerstwo: to prawda”. A prawda jest taka, że nie będzie gwarantowanych w ustawie dziesięciu dni na zbieranie podpisów poparcia ani możliwości robienia tego przez ePUAP. Co więcej, marszałek Sejmu nie musi się porozumiewać z PKW ws. kalendarza wyborczego. Czy ten stan rzeczy wystarcza, by brać odpowiedzialność za wybory? Być może. Ale warto byłoby to usłyszeć klarownie sformułowane i uzasadnione.
W przemówieniach i wywiadach padło ze strony polityków opozycji wiele oskarżeń, w dodatku – patrząc na stan polityki – słusznych. Co zamierzają z tym zrobić? Nadal będą grać w grę „raz wy, raz my”? Przecież, jeśli wierzyć ich argumentom, PiS bezwzględnie dąży do sytuacji, w której będą tylko „oni”. Po co więc to było?