Prezes PiS nie wycofał się z planów przeprowadzenia majowych wyborów korespondencyjnych z troski o jakość demokracji w Polsce i przejrzystość systemu demokratycznego, ale dlatego, że stanął przed widmem kryzysu, do którego doprowadziłby swym uporem własny obóz polityczny.
Opór ze strony Jarosława Gowina i dużej części posłów Porozumienia sprawił, że realna stała się groźba utraty przez PiS większości w Sejmie. Znacznie zaś łatwiej grozić mniejszym partnerom wcześniejszymi wyborami, niż je rzeczywiście przeprowadzić. Dlatego, gdy tylko pojawił się pomysł na polityczny kompromis, wolał dogadać się z Jarosławem Gowinem, niż ryzykować wcześniejszymi wyborami w czasie pandemii.
Rozwiązanie, które zostało wypracowane – a w istocie prawniczy trik – pozwala wszystkim aktorom na scenie politycznej wyjść z twarzą. PiS musi przyznać się do błędu (wiary, że da się przeprowadzić w maju wybory i że da się to zrobić bez PKW), ale ostatecznie kupuje sobie czas na przygotowanie procedury wyborczej w ten sposób, by do kolejnego podejścia wyprostować prawną procedurę. Kupują sobie też czas dalszego trwania koalicji, choć na wielkie zaufanie między Gowinem a Kaczyńskim trudno będzie teraz liczyć.
Sytuacja jest też na rękę Gowinowi. Może przedstawić się jako polityk pryncypialnie broniący reguł, a równocześnie pozostać wraz ze swoimi posłami w koalicji. To on najbardziej zbudował pozycję, pokazał, że przy pewnej dozie uporu da się zmusić prezesa PiS do ustępstw. Oczywiście nie można wykluczyć wariantu, w którym Kaczyński łamie ustalenia z liderem Porozumienia, ale to oznaczałoby ostateczny upadek Zjednoczonej Prawicy. Prędzej czy później do tego jednak dojdzie.