Wybory, PiS i dobro wspólne

Jak patrzeć na wybory 10 maja w kontekście dobra wspólnego? Przecież to w interesie społecznym i dla dobra wspólnego wybory 10 maja nie powinny były się odbyć.

Aktualizacja: 23.05.2020 21:15 Publikacja: 23.05.2020 14:47

Wybory, PiS i dobro wspólne

Foto: Fotorzepa/ Jerzy Dudek

Nie były przygotowane ani prawnie, ani organizacyjnie. Ponadto wybory prezydenckie w takim terminie można by przeprowadzić, gdyby spełniono łącznie te trzy warunki: 1) epidemiczny, tj. nie ma większego zagrożenia zarażeniem wirusem dla wyborców, 2) kampanijny, tj. kampania odbywa się w miarę normalnie i uczciwie, a programy wszystkich kandydatów są szeroko i równo prezentowane w mediach publicznych, 3) prawny, tj. proces głosowania, tradycyjnego czy pocztowego, jest zabezpieczony technicznie i realizuje zasady tajności i powszechności. Jedyny kontrargument, który miała władza, to jest szybki wybór prezydenta, działanie w przewidzianym/nakazanym konstytucyjnym terminie i stabilizacja ustrojowa oraz polityczna w czasie pandemii. Jest to jednak nieuczciwy argument, gdyż znamy sytuację z kampanii wyborczej.

Generalnie chodziło o to, że kandydat obozu rządzącego mógł wygrać już w pierwszej turze przy bardzo prawdopodobnej niskiej frekwencji. Zdaniem OBWE, wybory nie byłyby uczciwe, gdyż ostatnio często zmieniano prawo wyborcze, a kampanii prawie nie było. Oczywiście, można dodać, nieraz trzeba przeprowadzać pewne czynności wyborcze w ekstremalnych warunkach (np. gdy minąłby dopuszczalny termin stanu wyjątkowego), ale najpierw trzeba to dobrze przygotować i wykluczyć nieuczciwość czy niesprawiedliwość wyborów, a i niereprezentatywność wybranego.

Wróćmy na polskie podwórko, w tym do ostatnich wydarzeń związanych z wyborami prezydenckimi 10 maja. Jak wiemy, istniała opcja, że Jarosław Gowin wraz z Porozumieniem zagłosują przeciw ustawie pocztowej i nawet obalą rząd kierowany z tyłu przez Jarosława Kaczyńskiego. Ostatecznie, Gowin nie dopuścił do wyborów 10 maja. Kaczyński ustąpił i zawarto kompromis 6 maja.

Wybory odbędą się później, pewnie latem. Koalicja rządząca przetrwała. Gowin w swoim przekonaniu działał zapewne w imię dobra wspólnego. Wybory bowiem nie miały sensu w czasie pandemii i w sytuacji ich złej organizacji. Opozycja w dalszym ciągu jednak atakuje Gowina, jakby oczekiwała, że on powinien był obalić rząd PiS. Opozycja nie rozumie, że Gowin nie będzie działał przecież z radykalnie lewicowym ekonomicznie Adrianem Zandbergiem. Gowin to nie jest też katolicki integrysta Grzegorz Braun. Ani antyklerykalny, odwołujący się do mniejszości seksualnych, Robert Biedroń.

Jest jasne, że te wybory z 10 maja to nie są czy nie byłyby uczciwe wybory. Żaden konserwatysta nie powinien ich popierać. To wbrew zasadom. Żaden liberał nie powinien ich poprzeć. To wbrew wolnościom. Nie było normalnej kampanii wyborczej. Nachalnie promowano tylko jednego kandydata w telewizji rządowej. Ludziom nakazano siedzieć w domu z powodu epidemii.

Zamknięto społeczeństwo i gospodarkę. Pewnie część zakazów wynikała z dobra wspólnego, tj. ochrony zdrowia Polaków, ale wiele zakazów szło za daleko. Ludzi potraktowano po turańsku jak przedmioty. Zakazano im nawet wyjścia do lasu. Małych przedsiębiorców, którzy przecież mogliby jakoś funkcjonować w czasie epidemii, tylko że z ograniczeniami, faktycznie zamknięto. Jest to kontrowersyjne rozumienie dobra wspólnego.

Swoją drogą, ludzie partii rządzącej lubią powtarzać, że są tzw. prawicą albo że teraz „Zjednoczona Prawica jest zjednoczona”. Gowin jest bowiem znowu z nami. Co to jednak za prawica? To deprecjacja słowa „prawy”. Prawy, czyli zgodny z zasadami, uczciwy, rzetelny, słuszny. A tu mamy raczej makiawelizm (negatywny), populizm, socjalizm. Cel to utrzymanie władzy, a prawo traktujemy instrumentalnie. Gdy trzeba, oskarżymy opozycję o sabotaż wyborów, a „ciemny lud to kupi”. Wyborcom obiecamy „obronę Polski plus”, świadczenia socjalne.

Populizm opiera się na dzieleniu. Tu wygląda to tak w polskiej polityce: jest manichejski podział na dobro i zło. Są to czyste postacie dobra i zła. Jak to działa? Tamci są źli. My jesteśmy dobrzy. Jeśli nasz obóz utraci władzę, to tamci zniszczą Polskę, okradną ją, wprowadzą małżeństwa homoseksualne, aborcję na żądanie, etc. Nie możemy do tego dopuścić. Musimy walczyć. To walka o cywilizację - krzyczą np. bracia Karnowscy czy wtedy-poseł Pawłowicz. Podział w tej narracji jest prosty

„Patrioci” versus „lewactwo”. „Polacy” versus „liberałowie”. „IV RP” versus „postkomuna”. PiS v. Platforma. Etc., etc. To jest właśnie ta retoryka pewnych grup. Służy polaryzacji i nienawiści społecznej. Nie służy dobru wspólnemu i wzajemnemu szacunkowi czy przekonywaniu do swoich racji. Nie służy przybliżaniu się do harmonii społeczeństwa. Problem jednak nie dotyczy tylko rządzących, ale i opozycji przymykającej oczy na wulgarne obrażanie zwolenników PiS.

Opowiadane są frazesy o patriotyzmie czy o dobru wspólnym przez polityków różnych opcji, głównie opcji rządzącej. Towarzyszą im butne, zawzięte, jakby aktorskie, miny i zacietrzewione przemowy, w tym najwyższego przedstawiciela RP. A tymczasem trwa obrażanie innych, osób o odmiennych poglądach, ich poniżane, deprecjonowanie ich przyrodzonej, ludzkiej godności. Np. sędziów, nauczycieli, zwolenników PO, ale i „moherów”, etc. Niewiele tak rozumiane dobro wspólne ma… wspólnego z dobrem człowieka.

Przecież jest czymś nielogicznym twierdzić, że wszyscy zwolennicy PiS są to ludzie głupi. Tak samo jest czymś nielogicznym uważać, że wszyscy politycy opozycji to złodzieje albo że nie umieją rządzić. Kwantyfikator ogólny jest nie na miejscu. Brakuje umiaru i rozsądku w opiniach.

Bez wątpienia, PiS to nie tylko ideologia. To nie tylko pompatyczny patriotyzm, kosztowne socjalne polityki, delikatny eurosceptycyzm czy deklarowany konserwatyzm obyczajowy albo odrzucenie układu okrągłostołowego i III RP. PiS to psychologia, to pewien typ politycznej wiary i pewien typ ludzi. To urażone ambicje, to swoista podejrzliwość, to chęć władzy, to chciwość na państwowe pieniądze. Kariery, wpływy. To styl życia. To jest o politykach (i dziennikarzach). Nie twierdzę, że nie było tego przed PiS, ale nie było tak na tak wielką skalę. Nie ma to nic wspólnego z dobrem wspólnym, gdy np. ważne stanowiska państwowe obejmują ludzie bez wiedzy i kompetencji, a tylko dlatego, że byli asystentami ważnych polityków. To jest skandaliczne i woła o pomstę do wyborczego nieba.

Ponadto, łatwo obecnie politycy rządzący racjonalizują skrajnie niekonstytucyjne akty, jak czynił Prezydent Duda przy wielu ustawach i nominacjach. Narobiło się też w polityce wielu karierowiczów i oportunistów. Nawet komentatorzy polityczni przychylni władzy dostali swoje synekury. Takie to jest dobro wspólne. Komentujemy lub wyśmiewamy na rzecz obozu władzy w zamian za synekury.

Jednak u niektórych osób związanych z tą partią rządzącą jest też wiara w prawdę głoszoną przez partię albo wiara, że „Bóg jest z nami” („partia Boga”). Wierzę zatem nawet, gdy mam wątpliwości, jak powiedział mi pewien gorący zwolennik PiS. Tak samo jest z tą cywilizacyjną, polityczną wiarą u niektórych osób popierających opozycyjną lewicę czy centrum. Jest tam przekonanie o wyjątkowości bycia postępowym Europejczykiem, ośmieszającym religię (najlepiej katolicką), popierającym aborcję na żądanie (najlepiej bez ograniczeń do końca trzeciego trymestru) i walczącym (najlepiej słownie) o klimat. Każdy to dobro wspólne rozumie po swojemu, inaczej…

Inna kwestia to wyborcy takiej grupy rządzącej jak PiS. Są tu różne podgrupy wyborców w ramach tej klasy. Jedni chcą „więcej Boga”. Inni - więcej pomocy państwa w utrzymaniu dzieci, więcej „Polski plus” i socjalnych transferów. A jeszcze inni są urażeni własnymi trudami za czasów PO i całej transformacji. Są i tacy, co chcą wielkości Polski, dumy z Polski, „wstania z kolan”, godności socjalnej, a przy tym czegoś więcej niż zarządzanie czy „ciepła woda w kranie”. Każdy jest na swój sposób urażony. Każdy jest w stanie poprzeć rewolucję, a ona wszak wymaga ofiar, najlepiej w obozie wroga. Tu psychologia też jest ważna. Pewne podejście do życia i państwa są ważne. Jeśli mamy zatem np. tzw. osobowość autorytarną (sporo pisał o tym amerykański psycholog społeczny Elliot Aronson), to oczekujemy od władzy, że zajmie się naszym życiem za nas, zdejmie z nas odpowiedzialność, da nam nakazy i zakazy, a my wówczas tolerujemy bezprawną przemoc. Popieramy totalną władzę, dzięki której możemy uciec od odpowiedzialności za własne życie, jak uczył nas na przykładzie nazistów niemiecki psycholog żydowskiego pochodzenia Erich Fromm. Jest jasne wszak, że jeśli nie szanujemy przeciwnika, to jest w nas pogarda, nienawiść, zawiść, zazdrość. I tak też może być u wyborców. Dobro wspólne jest zastępowane homo homini lupus est, czyli człowiek człowiekowi wilkiem jest.

„Czy musiało do tego dojść?… Musiało, skoro doszło”. Tak generał Jaruzelski tłumaczył wprowadzenie stanu wojennego prawie 30 lat temu. Po raz pierwszy w polskiej historii po 1989 r. nie mogą odbyć się wybory w ustalonym, niebudzącym wątpliwości, konstytucyjnym terminie. To jest 10 maja 2020 r. Jest to ewenement na skalę światową, tym bardziej, że w Polsce nie ma ogłoszonego konstytucyjnego stanu nadzwyczajnego i wybory nie są z automatu przeniesione na jesień czy zimę. Po prostu chaos, który powstał w polskiej polityce - a za który zawsze bardziej odpowiadają rządzący mający środki i narzędzia władzy - spowodował, że w Polsce doszło do wielkiego deliktu konstytucyjnego (sprawa dla Trybunału Stanu) i do przestępstwa wyborczego. Do braku wyborów w terminie konstytucyjnym. Prawnie, jest to przestępstwo. Jest to de facto zbrodnia wyborcza, politycznie patrząc. Nie potrafiono legalnie uregulować tej kwestii i wprowadzić stanu nadzwyczajnego, który de facto w Polsce już jest od połowy marca, ale tak się go nie nazywa.

Brak wyborów i jednoczesny brak uregulowania tej kwestii zgodnie z konstytucją to jest na pewno działanie przeciw art. 1 konstytucji, ale i przeciw kodeksowi karnemu. Cały ustrój został ośmieszony. Konstytucja jest nieobecna. Wszystko, co ważne, jest poza nią tutaj. Z drugiej strony, kompleksowa sytuacja, tj. konstytucyjna (konstytucyjny termin 10 maja, ministerialna organizacja wyborów bez podstawy prawnej), polityczna (długie prace Senatu nad ustawą pocztową, konflikt w koalicji rządzącej) i zakaźna (niespotykana zaraza i liczne zakazy w kraju), była szczególna. I po raz kolejny, także tym wydarzeniem nieodbycia wyborów, obalono mit dobra wspólnego jako podstawy polityki. Decydowały o wszystkim tarcia, szarpania, porozumienia polityczne. A jest tu paradoks: bo to jest dobrze, że tych wyborów 10 maja nie ma, jako że nie było uczciwej kampanii, nie było możliwości organizacji tych wyborów, był sprzeciw samorządów i bojkot społeczny, nie byłyby to wybory tajne, powszechne, uczciwe, etc. W tym ich faktycznym odwołaniu jest jakiś sens dobra wspólnego. I jest tu duża zasługa Gowina, mimo wszystko. (Nawet jeśli miałoby chodzić tylko o dodatkowe dwa tygodnie, a nie dwa czy trzy miesiące… Wszak wszelkie umowy i porozumienia polityczne co do terminu wyborów można łamać, a silniejszy wygrywa jak w darwinizmie.)

Szkoda jednak, że nie umiano uregulować tej sytuacji zgodnie z zasadami, jasno, klarownie, bez nazywania stanu nadzwyczajnego stanem epidemicznym; bez kluczenia tak, aby tylko te wybory prezydenckie się odbyły i wygrał nasz kandydat. Tu wina obozu rządzącego, a zwłaszcza głównej partii, jest ogromna. Także Prezydent Andrzej Duda nie zachował się godnie i stanowczo. Nie powiedział jasno, że nie możemy teraz glosować, bo nikt tego procesu, np. z drukowaniem kart wyborczych, już nie ogarnia.
W Finlandii, gdzie mieszkam na co dzień, konserwatywny Prezydent Sauli Niinistö (71 l.) wręcz zmusił centrolewicowy rząd Sanny Marin (35 l.) do wprowadzenia stanu wyjątkowego w połowie marca. Wezwał głównych polityków do siebie i przedstawił swoją wizję. Dodam, że ów polityk cieszy się ogromnym szacunkiem społecznym z wielu powodów. Drugą kadencję wygrał w pierwszej turze dwa lata temu. Dobrze bowiem rozumie ideę dobra wspólnego. Wypowiada się w sposób zrównoważony. Waży argumenty. Staje nie po stronie danej partii, ale społeczeństwa i państwa, a kiedy trzeba, przekonuje do swoich racji. Wypowiada się w sprawach trudnych jak migracja czy bezpieczeństwo. Umie rozmawiać z Prezydentem Putinem, ale i z Prezydentem Trumpem, mając na względzie interes swego narodu. Na tym polega bycie mężem staniu. Na wskazywaniu kierunku, w jakim idzie państwo. Na posiadaniu wizji rozwoju państwa. Na interwencji, gdy rząd działa źle. Na tym, że głos taki ma moc autorytetu dla ludzi różnych opcji politycznych. Na tym, że, jak pisał polski filozof prawa Czesław Znamierowski, mąż stanu umie przekonać innych do swoich racji, „urobić” (w pozytywnym znaczeniu, jako „przekonać”) społeczeństwo.

Tymczasem w Polsce nie wiadomo, kto kogo do czego ma urabiać. Społeczeństwo jest podzielone na dwa obozy. Bardzo ważne instytucje wymiaru sprawiedliwości jak Trybunał Konstytucyjny, Sąd Najwyższy i Krajowa Rada Sądownictwa cieszą się niewielkim zaufaniem i małą wiarygodnością. Jawią się jako ciała upartyjnione wręcz, skrajnie upolitycznione, nieobiektywne w swym działaniu. Część z nich ma problem z własną legitymizacją. To znaczy, nie jest jasne, czy Prezes TK była wybrana legalnie, podobnie jak 3 innych sędziów TK. Nie jest jasne, czy dwie nowe izby SN powinny działać, skoro były i powinny być zawieszone zgodnie z prawem unijnym i uchwałą samego SN. Nie jest jasne, czy uznawać rekomendacje KRS przy nominacjach dla sędziów i jak traktować nowych sędziów. Politycy rządzący doprowadzili do upadku szacunku dla tych instytucji państwa i dla instytucji państwa samego w sobie. Działali niby w imię naprawy państwa, a w swej rewolucji zniszczyli te instytucje i upartyjnili je. Jak twórcy Konstytucji 3 Maja zadali cios instytucjonalny własnemu państwu.

Różnica jest taka, że nasi rządzący uczynili to świadomie, bo chcieli zcentralizować władzę dla jednego człowieka, tzw. satrapy (brzydkie określenie, to prawda), i dla jednej partii. A tamci poprzednicy ponad dwa wieki temu wierzyli w naprawę feudalnego państwa i nie wiedzieli o kolejnym rozbiorze i upadku państwa. Z kolei obecnie partia polityczna, której członkowie lubią się nazywać państwowcami, z „naczelnym samotnikiem” poświęconym państwu, jest wręcz nie propaństwowa, ale antypaństwowa, gdyż atakuje wybrane niezależne instytucje państwa, by je przejąć i uzależnić od partii rządzącej.

Dobro wspólne jest to wielka idea. To nie jest jednak tylko slogan. To musi być praktyka. Praktyka słowa w polityce, praktyka decyzji politycznej, praktyka tworzenia ustawy, praktyka przeprowadzania wyborów. Jak każda zasada jest ideałem, działa „mniej albo bardziej”. Tu chodzi o pewną uczciwość wobec swojego społeczeństwa oraz formalnie rządzących nim reguł. Tu chodzi też o sprawiedliwy podział dóbr, tj. praw, i ciężarów, tj. obowiązków. Obowiązkiem władzy jest przestrzeganie prawa i działanie na rzecz dobra obywateli, a nie na rzecz swoją czy swojej partii i nie przede wszystkim tylko na rzecz zapewnienia sobie kontynuacji władzy. Dziś rządzę „ja”, ale po mnie przyjdą przecież inni, a „ja” jestem tylko reprezentantem obywateli - takie powinno być tu myślenie. Nie mogę rządzić tak, jakbym myślał, że będę rządził dziesiątki lat i nic mnie od władzy nie odciągnie. Pisał o tym nieraz konserwatywny myśliciel polityczny prof. Adam Wielomski, że PiS rządzi tak, jakby myślał, że będzie rządził 100 lat. To nie ma nic wspólnego z dobrem wspólnym.

A przecież nazwa polskiego państwa jest to kalka z łaciny. Res Publica, czyli Rzecz Pospolita. Res publica, czyli rzecz wspólna, rzecz pospolita, dobro wspólne. Rzeczpospolita Polska. Państwo i naród o wielowiekowej tradycji i tożsamości. Ideał jednak sięgnął bruku. Norwid może jeszcze raz zapłakać zza grobu. Jesteśmy bowiem „żadnym społeczeństwem”, jesteśmy „wielkim sztandarem narodowym”. Nie jesteśmy tym społeczeństwem zwłaszcza na poziomie wyższym, państwowym. Bywamy nim, według mnie, w zrywach, pospolitych ruszeniach. Nie jest to tylko polski problem, ale jakoś… bardzo polski. A, jak uczył Norwid, Ojczyzna jest to „wielki, zbiorowy obowiązek”. Wielka misja. To, by przetrwała, by miała się dobrze i by różne grupy społeczne czy polityczne mogły w niej w miarę rozsądnie i harmonijnie istnieć - to jest ta misja.

Brzmi nieco jak patos. I tak ma brzmieć, bo Polska to coś więcej niż „ciepła woda w kranie”, ale to też coś więcej niż jedna partia i jej narracja, jej „bajka”, jej opakowanie.

Nie były przygotowane ani prawnie, ani organizacyjnie. Ponadto wybory prezydenckie w takim terminie można by przeprowadzić, gdyby spełniono łącznie te trzy warunki: 1) epidemiczny, tj. nie ma większego zagrożenia zarażeniem wirusem dla wyborców, 2) kampanijny, tj. kampania odbywa się w miarę normalnie i uczciwie, a programy wszystkich kandydatów są szeroko i równo prezentowane w mediach publicznych, 3) prawny, tj. proces głosowania, tradycyjnego czy pocztowego, jest zabezpieczony technicznie i realizuje zasady tajności i powszechności. Jedyny kontrargument, który miała władza, to jest szybki wybór prezydenta, działanie w przewidzianym/nakazanym konstytucyjnym terminie i stabilizacja ustrojowa oraz polityczna w czasie pandemii. Jest to jednak nieuczciwy argument, gdyż znamy sytuację z kampanii wyborczej.

Pozostało 96% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!