Bez wątpienia, PiS to nie tylko ideologia. To nie tylko pompatyczny patriotyzm, kosztowne socjalne polityki, delikatny eurosceptycyzm czy deklarowany konserwatyzm obyczajowy albo odrzucenie układu okrągłostołowego i III RP. PiS to psychologia, to pewien typ politycznej wiary i pewien typ ludzi. To urażone ambicje, to swoista podejrzliwość, to chęć władzy, to chciwość na państwowe pieniądze. Kariery, wpływy. To styl życia. To jest o politykach (i dziennikarzach). Nie twierdzę, że nie było tego przed PiS, ale nie było tak na tak wielką skalę. Nie ma to nic wspólnego z dobrem wspólnym, gdy np. ważne stanowiska państwowe obejmują ludzie bez wiedzy i kompetencji, a tylko dlatego, że byli asystentami ważnych polityków. To jest skandaliczne i woła o pomstę do wyborczego nieba.
Ponadto, łatwo obecnie politycy rządzący racjonalizują skrajnie niekonstytucyjne akty, jak czynił Prezydent Duda przy wielu ustawach i nominacjach. Narobiło się też w polityce wielu karierowiczów i oportunistów. Nawet komentatorzy polityczni przychylni władzy dostali swoje synekury. Takie to jest dobro wspólne. Komentujemy lub wyśmiewamy na rzecz obozu władzy w zamian za synekury.
Jednak u niektórych osób związanych z tą partią rządzącą jest też wiara w prawdę głoszoną przez partię albo wiara, że „Bóg jest z nami” („partia Boga”). Wierzę zatem nawet, gdy mam wątpliwości, jak powiedział mi pewien gorący zwolennik PiS. Tak samo jest z tą cywilizacyjną, polityczną wiarą u niektórych osób popierających opozycyjną lewicę czy centrum. Jest tam przekonanie o wyjątkowości bycia postępowym Europejczykiem, ośmieszającym religię (najlepiej katolicką), popierającym aborcję na żądanie (najlepiej bez ograniczeń do końca trzeciego trymestru) i walczącym (najlepiej słownie) o klimat. Każdy to dobro wspólne rozumie po swojemu, inaczej…
Inna kwestia to wyborcy takiej grupy rządzącej jak PiS. Są tu różne podgrupy wyborców w ramach tej klasy. Jedni chcą „więcej Boga”. Inni - więcej pomocy państwa w utrzymaniu dzieci, więcej „Polski plus” i socjalnych transferów. A jeszcze inni są urażeni własnymi trudami za czasów PO i całej transformacji. Są i tacy, co chcą wielkości Polski, dumy z Polski, „wstania z kolan”, godności socjalnej, a przy tym czegoś więcej niż zarządzanie czy „ciepła woda w kranie”. Każdy jest na swój sposób urażony. Każdy jest w stanie poprzeć rewolucję, a ona wszak wymaga ofiar, najlepiej w obozie wroga. Tu psychologia też jest ważna. Pewne podejście do życia i państwa są ważne. Jeśli mamy zatem np. tzw. osobowość autorytarną (sporo pisał o tym amerykański psycholog społeczny Elliot Aronson), to oczekujemy od władzy, że zajmie się naszym życiem za nas, zdejmie z nas odpowiedzialność, da nam nakazy i zakazy, a my wówczas tolerujemy bezprawną przemoc. Popieramy totalną władzę, dzięki której możemy uciec od odpowiedzialności za własne życie, jak uczył nas na przykładzie nazistów niemiecki psycholog żydowskiego pochodzenia Erich Fromm. Jest jasne wszak, że jeśli nie szanujemy przeciwnika, to jest w nas pogarda, nienawiść, zawiść, zazdrość. I tak też może być u wyborców. Dobro wspólne jest zastępowane homo homini lupus est, czyli człowiek człowiekowi wilkiem jest.
„Czy musiało do tego dojść?… Musiało, skoro doszło”. Tak generał Jaruzelski tłumaczył wprowadzenie stanu wojennego prawie 30 lat temu. Po raz pierwszy w polskiej historii po 1989 r. nie mogą odbyć się wybory w ustalonym, niebudzącym wątpliwości, konstytucyjnym terminie. To jest 10 maja 2020 r. Jest to ewenement na skalę światową, tym bardziej, że w Polsce nie ma ogłoszonego konstytucyjnego stanu nadzwyczajnego i wybory nie są z automatu przeniesione na jesień czy zimę. Po prostu chaos, który powstał w polskiej polityce - a za który zawsze bardziej odpowiadają rządzący mający środki i narzędzia władzy - spowodował, że w Polsce doszło do wielkiego deliktu konstytucyjnego (sprawa dla Trybunału Stanu) i do przestępstwa wyborczego. Do braku wyborów w terminie konstytucyjnym. Prawnie, jest to przestępstwo. Jest to de facto zbrodnia wyborcza, politycznie patrząc. Nie potrafiono legalnie uregulować tej kwestii i wprowadzić stanu nadzwyczajnego, który de facto w Polsce już jest od połowy marca, ale tak się go nie nazywa.
Brak wyborów i jednoczesny brak uregulowania tej kwestii zgodnie z konstytucją to jest na pewno działanie przeciw art. 1 konstytucji, ale i przeciw kodeksowi karnemu. Cały ustrój został ośmieszony. Konstytucja jest nieobecna. Wszystko, co ważne, jest poza nią tutaj. Z drugiej strony, kompleksowa sytuacja, tj. konstytucyjna (konstytucyjny termin 10 maja, ministerialna organizacja wyborów bez podstawy prawnej), polityczna (długie prace Senatu nad ustawą pocztową, konflikt w koalicji rządzącej) i zakaźna (niespotykana zaraza i liczne zakazy w kraju), była szczególna. I po raz kolejny, także tym wydarzeniem nieodbycia wyborów, obalono mit dobra wspólnego jako podstawy polityki. Decydowały o wszystkim tarcia, szarpania, porozumienia polityczne. A jest tu paradoks: bo to jest dobrze, że tych wyborów 10 maja nie ma, jako że nie było uczciwej kampanii, nie było możliwości organizacji tych wyborów, był sprzeciw samorządów i bojkot społeczny, nie byłyby to wybory tajne, powszechne, uczciwe, etc. W tym ich faktycznym odwołaniu jest jakiś sens dobra wspólnego. I jest tu duża zasługa Gowina, mimo wszystko. (Nawet jeśli miałoby chodzić tylko o dodatkowe dwa tygodnie, a nie dwa czy trzy miesiące… Wszak wszelkie umowy i porozumienia polityczne co do terminu wyborów można łamać, a silniejszy wygrywa jak w darwinizmie.)