Przyznaję: nie mam pojęcia, ile kosztuje kilogram jabłek ani ile kosztuje kostka masła, chociaż robię zakupy, i to zapewne częściej niż Rafał Trzaskowski. Ale przecież Trzaskowski nie mógł się umówić z dziennikarzem z TVP, że ten zapyta na konferencji prasowej, po ile są jabłka. Celem pytającego nie było wspomożenie kandydata KO w kampanii, ale przeciwnie: pognębienie go. Cóż – nie wyszło.
Metoda jest nienowa. Na pytaniu o ceny produktów poległ w trakcie debaty w 2007 r. przed wyborami parlamentarnymi Jarosław Kaczyński. Tusk nie tylko ówczesnego premiera przeegzaminował z cen, ale też sam sypał nimi jak z rękawa, gdy Kaczyński się pogubił.
Może od tego czasu każdy frontman PO musi obowiązkowo wkuć katalog cen podstawowych produktów spożywczych? Nie wiem.
Wiem natomiast, że gdy usłyszałem, jak Trzaskowski ze swadą odpowiada na pytanie, które miało go pogrążyć, po raz pierwszy na serio pomyślałem, że ostatecznie to on może wygrać 12 lipca. Gdyby się tak stało, trzeba by uznać, że nie tylko zapracował na to sam Trzaskowski, jego ugrupowanie czy sztab, ale także jego przeciwnicy.
W dniu, gdy kandydat Koalicji Obywatelskiej umieszcza w sieci przyzwoity spot, w którym pokazuje się jako swój chłop (co to ma i buty znoszone, i jeździ dziewięcioletnim volvo z ery przedekologicznej), sztab prezydenta prezentuje agresywny klip, mający pokazywać kandydata KO jako lenia i hipokrytę. Wicepremier i minister kultury (sic!) wkleja na Twitterze wiecowy hasztag #Rafał-niekłam, jakby był pierwszym lepszym internetowym trollem.