Prowadzący dobrze to wiedział. Nie kojarzył, kto za nim stoi, ale odezwał się do mnie cicho:
– Musimy iść. Musimy tam iść.
Wiedziałem, o czym myśli, bo sam myślałem to samo. Że wtedy jakiś samobójca nas załatwi. (...)
Szybko ruszyliśmy po schodach do zasłony i odsunęliśmy ją na bok. Stały za nią dwie kobiety, które coś do nas krzyczały. Prowadzący rzucił się na nie, założywszy, że mogą mieć pasy samobójcze. Razem padli na podłogę. Gdyby doszło do wybuchu, jego ciało pochłonęłoby większość impetu eksplozji i miałbym większą szansę na przeżycie. No i zrobienie tego, po co tu przybyliśmy. Skręciłem w prawo i spojrzałem przez drzwi do pokoju. Osama bin Laden stał przy wejściu u stóp łóżka, wyższy i szczuplejszy, niż się spodziewałem, z krótszą brodą, bardziej siwą niż włosy. Ale to był ten facet, którego twarz widziałem dziesięć, sto tysięcy razy w wiadomościach. Trzymał przed sobą kobietę. W niecałą sekundę wycelowałem w punkt ponad prawym ramieniem kobiety i dwukrotnie nacisnąłem spust. Głowa bin Ladena pękła, a on upadł. Wpakowałem mu jeszcze jedną kulę w głowę. Na wszelki wypadek.
Kobieta to była Amal, najmłodsza z czterech żon bin Ladena. Prawie na mnie upadła. Skierowałem ją na łóżko. Krwawiła jej łydka. Gdy zobaczyła mężczyznę, który wszedł po schodach i wycelował broń w jej męża, skoczyła go zasłonić. Nie wydawała się poważnie ranna, była chyba bardziej zszokowana. Chyba nawet jej nie skrępowaliśmy.
Wtedy po raz pierwszy zauważyłem małego chłopca, najmłodszego syna bin Ladena. Dwuletniego, chwiejącego się na grubych nóżkach w kącie pokoju. Widział wszystko, ale było tak ciemno, on zaś tak młody, że najpewniej nie wiedział, co naprawdę się dzieje. Wyczuł tylko, że coś złego, i płakał. Ten biedny dzieciak nie miał nic wspólnego ze sprawą, a znalazł się w samym jej środku.
Przeniosłem go na łóżko obok kobiety. Teraz w pokoju pojawili się też inni z SEAL. Stałem, jakby mnie mróz zwarzył, i patrzyłem, jak oni robią to, co i ja robiłem setki razy. Któryś z nich do mnie podszedł.
– Wszystko w porządku? – spytał.
Może i było. Czułem się pusty.
– Tak – powiedziałem. – Co teraz robimy?
– Szukamy komputerów – odparł ze śmiechem.
– Jasne – mruknąłem. – Już dobrze. Cholera jasna.
– Tak, właśnie zabiłeś Osamę bin Ladena.
Zeszliśmy na dół i znaleźliśmy coś przypominającego zaimprowizowane biuro ze stanowiskami pracy w trzech różnych pokojach. Nasi robili już to, co zwykle, czyli podnosili pudła komputerów i ciskali nimi o podłogę. Kompy rozpadały się na kawałki i twarde dyski wyskakiwały im z bebechów. Wszystko, co wyglądało na ważne, trafiało do wielkich worków.
„Geronimo, EKIA!"
Schyliłem się, aby zajrzeć pod łóżko, i zobaczyłem jakieś wypchane torby. Wyciągnąłem je i otworzyłem. Były wypełnione czymś, co przypominało liofilizowane i spakowane próżniowo steki.
– Proszę – powiedziałem. – Zapasy prowiantu na wiele dni.
Znaleźliśmy więcej takich toreb, ale nagle ktoś zauważył:
– Czekaj, to nie wołowina. To opium.
Mieli tam setki funtów narkotyku.
Wykonaliśmy główne zadanie, ale poza tym trafiliśmy jeszcze na coś, co wyglądało jak centralny bank danych Al-Kaidy i zasoby ich wywiadu. Uwijaliśmy się, aby upchnąć jak najwięcej z tego do worków i przekazać je ludziom, którzy mieli ponieść to dalej.
W tym momencie wyszliśmy poza trzydziestominutowe okno, które ustaliliśmy jako czas od wejścia do wyjścia bez konfliktu z armią pakistańską. Admirał McRaven powiedział później, że zaczynał się już pocić. Wiedział, że pakistańskie migi zostały już poderwane i polują na nas.
Kiedy wróciłem na górę, jeden facet z grupy rezerwowej, którego zabraliśmy, ponieważ nauczył się arabskiego w Iraku, przesłuchiwał dwie córki bin Ladena. Pytał, kim był ten martwy mężczyzna na podłodze. Z początku kłamały, ale w końcu jedna powiedziała: „To on, to jest szejk Osama".
Prowadzący i dwaj inni faceci zapakowali ciało do worka, ale jeszcze go nie zamknęli. Jeden stał nad nim z aparatem fotograficznym. Chcieliśmy zrobić zdjęcia cyfrowe, aby potwierdzić wynik naszej akcji. Głowa bin Ladena nie była w najlepszym stanie – nad brwiami ziała szeroka szczelina. Melon upuszczony na posadzkę. Pochyliłem się i przycisnąłem części czaszki do siebie, próbując przywrócić jego twarzy rozpoznawalne cechy. Facet z aparatem zrobił cały szereg zdjęć. Musieliśmy przekazać je dowódcy Sił Lądowych, który zapewne miał przesłać je dalej, do Dżalalabadu. Najpierw jednak trzeba było przekazać mu sygnał potwierdzający, że bin Laden nie żyje. Gdy dostał tę wiadomość, a stało się to siedemnaście do osiemnastu minut po naszym lądowaniu, połączył się radiowo z admirałem McRavenem i powiedział: „Dla Boga i ojczyzny, Geronimo, Geronimo, Geronimo, EKIA".
Geronimo było hasłem informującym, że znaleźliśmy bin Ladena, a EKIA oznacza Enemy Killed in Action, wróg zabity w walce. Pomyślałem, że to „dla Boga i ojczyzny" było trochę górnolotne, ale właściwie dlaczego nie miałoby być?
Zaciągnęliśmy zamek worka i cała nasza czwórka wyniosła martwego przywódcę Al-Kaidy na dziedziniec, skąd ruszyliśmy na podjazd. (...)
Tytoń po akcji
Wyciągnęliśmy wszystkich naszych z domu i posłaliśmy faceta z ładunkami i jednego specjalistę do uszkodzonego śmigłowca. Mieli ustawić ładunki z zapalnikami czasowymi i zniszczyć maszynę. Pilot protestował. Mówił, że może da radę wystartować, ale nie chcieliśmy ryzykować. Wezwaliśmy chinooki.
Dash 2, śmigłowiec, którym przyleciałem, wracał już po nas z ustalonego rejonu wyczekiwania nad górami, aby zabrać drużynę z pechowego Dasha 1 i worek z ciałem. Trochę się spóźnił, niecałe dwadzieścia minut, bo musiał zatankować, a góra chciała chyba, aby najważniejszy dowód został wywieziony „niewidzialnym" śmigłowcem. Reszta z nas miała poczekać na chinooka w polu na wschód od zewnętrznego muru.
– Na ile ustawiliście zapalniki? – spytałem ludzi od ładunków wybuchowych.
– Około trzydziestu sekund.
Właśnie wtedy usłyszeliśmy, że nasz śmigłowiec podchodzi już do kompleksu. Był dokładnie nad dziedzińcem.
Musiałem krótko pogadać z pilotem.
– Przerwać podejście! Przerwać podejście!
Pilot gwałtownie wyciągnął i wszedł na krąg. W samą porę. Na dole grzmotnęło tak mocno, że chinook jak nic by oberwał. Uniknęliśmy katastrofy.
Właśnie wtedy spojrzałem na jeden z sąsiednich domów i zauważyłem stojącego tam faceta, który wstukiwał coś w komórkę. Okazało się, że szybko stał się sławny na całym świecie dzięki tweetom, w których relacjonował naszą akcję. Tyle że przypisywał ją pakistańskiej armii.
Śmigłowiec wrócił i weszliśmy do niego. Seal, przy którym usiadłem, zadał mi pytanie, które wszyscy seale zaczęli zadawać innym sealom, ledwie dowiedzieli się o akcji:
– Kto go załatwił?
Właśnie wtedy zaczęło coś do mnie docierać.
– Ja – odpowiedziałem.
Tamten jakby się wyprostował.
– Dziękuję w imieniu mojej rodziny – stwierdził.
Jonny, snajper, którego strzał uratował kapitana Phillipsa (dowódcę amerykańskiego kontenerowca uprowadzonego w 2009 r. przez somalijskich piratów; na kanwie tych wydarzeń powstał film z Tomem Hanksem w roli głównej – red.), siedział po mojej drugiej stronie. Spośród siedmiu miliardów ludzi na tej planecie on jeden mógł naprawdę rozumieć, co czułem. Przypomniał też sobie, jak próbowałem kiedyś w krytycznej chwili uspokoić go kawałkiem tytoniu Copenhagen z mojej puszki.
Teraz odwzajemnił przysługę. Jego puszka pojawiła się przed moimi goglami.
– Poczęstuj się – powiedział. – Teraz już wiesz, jak to jest być pieprzonym bohaterem.
Fragment książki Roberta O'Neilla „Komandos" w przekładzie Radosława Kota, wydanej przez Rebis (Poznań 2018). Tytuł i śródtytuły od redakcji.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95