Aleksandr Tarajkouski zginął 10 sierpnia podczas brutalnej pacyfikacji powyborczych protestów koło stacji metra Puszkinska w Mińsku. O śmierci męża żona dowiedziała dwa dni później z mediów. Dopiero wtedy białoruskie MSW poinformowało, że doszło do eksplozji ładunku wybuchowego, który mężczyzna jakoby miał w rękach. Kłamało. Już kilka dni później pojawiło się nagranie agencji Associated Press, które dowodziło, że mężczyzna nie miał nic w rękach.
Po prostu został zamordowany. Na nagraniu widać, jak 34-latek przewrócił się po tym, jak w jego kierunku z odległości zaledwie kilkunastu metrów padły strzały ze strony funkcjonariuszy jednej z białoruskich jednostek specjalnych (żadna nie przyznaje się do winy).
Wciąż nie wiadomo, czy strzelano do niego z kul gumowych czy z broni palnej. Oficjalna przyczyna zgonu – otwarta rana brzucha i utrata krwi. Od dwóch tygodni Białorusini przynoszą kwiaty na miejsce, w którym zginął.
25-letni Aleksander Wichor został zatrzymany 9 sierpnia w Homlu, kilka dni później bliskim przekazano ciało. – Gdy wieźli go z sądu do aresztu śledczego, czuł się bardzo źle i prosił o pomoc, wołał mamę i tatę. Wtedy milicjanci, albo to byli konwojenci, psiknęli w niego gazem pieprzowym. Nas wyprowadzono, ale on został sam w autozaku (red. samochód do przewożenia aresztowanych). Słyszałem, jak któryś zapytał: „A z tym co robić?", odpowiedziano: „niech zdycha" – relacjonował białoruskiej redakcji Radio Swoboda mieszkaniec Homla Siarhiej Szoman, który był wśród aresztowanych i przyszedł na pogrzeb Wichora.
Z relacji bliskich wynika, że młody mężczyzna miał złamane żebra, ale białoruskie MSW wciąż nie podało oficjalnej przyczyny śmierci. – Chciałabym spojrzeć na tych, którzy nie pomogli mu, którzy go zabili – mówiła jego matka.