W poniedziałek nad ranem w białoruskich niezależnych mediach roiło się od informacji o strajkach w najważniejszych przedsiębiorstwach kraju. Pojawiały się nagrania protestujących robotników z Mińskiej Fabryki Traktorów (MTZ), Mińskiej Fabryki Ciągników Kołowych (MZKT), MAZ (produkuje autobusy i ciężarówki) i Grodno Azot (nawozy azotowe).
Wydawało się, że postawione przez liderkę demokratycznej opozycji Swiatłanę Cichanouską ultimatum (do niedzieli Łukaszenko miał ogłosić swoją dymisję) sprawi, że w kraju zostanie sparaliżowany przemysł. Po południu było już wiadomo, że do ogólnokrajowego strajku generalnego nie doszło.
Boją się wszystko stracić
Najdzielniej walczyli pracownicy Grodno Azot, przedsiębiorstwa, którego praca ze względu na bezpieczeństwo (produkcja chemiczna) nie może zostać nagle wstrzymana. O trwającym strajku informowano jeszcze w poniedziałek wieczorem. Nad ranem funkcjonariusze OMON zatrzymali tam ponad 50 strajkujących, niektórych pobito.
Tymczasem w soligorskim Biełaruśkalij (producent nawozów potasowych, zatrudnia ponad 16 tyś. ludzi) do strajku dołączyło jedynie około 40 pracowników. Wcześniej aresztowano i zwolniono tam wielu zbuntowanych robotników.
– Strajkuje więcej ludzi niż w sierpniu, ale nie można mówić o ogólnokrajowym strajku generalnym. Niestety wielu nie wie, gdzie i w jaki sposób mogą otrzymać pomoc (m.in. zbiórki pieniędzy organizują Białorusini za granicą oraz wiele fundacji –red.). W wielu zakładach ludzie są mocno zastraszeni, część nie wierzy, że to może coś zmienić, ale wiedzą, że mogą wiele stracić. Zwłaszcza pracownicy Biełaruśkalij, gdzie pracujący na dole górnik zarabia około 5 tys. rubli (równowartość 7,6 tys. złotych) – mówi „Rzeczpospolitej" Siarhej Antusiewicz, wiceprzewodniczący niezależnego Białoruskiego Kongresu Demokratycznych Związków Zawodowych, zrzeszającego ponad 10 tys. ludzi. Przyznaje, że przed ogłoszeniem ultimatum reżimowi sztab Cichanouskiej nie konsultował się ze związkowcami. – To było ryzykowne – mówi.