Założyciel wytwórni Warner Brothers Jack Warner mawiał ponoć, że „Moskiewska misja” z 1943 roku to jedyny film, którego się wstydzi. I choć umarł przed ponad 30 laty, jeszcze długo filmu wstydzili się jego następcy. Obraz był prawdziwym unikatem, nie pokazywały go telewizje, nie sprzedawano go na kasetach VHS ani płytach DVD. Aż do teraz.
Był rok 1942. Ameryka niespodziewanie dla samej siebie znalazła się w dziwnym sojuszu z Sowietami, o których mało kto w USA cokolwiek wiedział. Prezydent Franklin Delano Roosevelt uznał, że Hollywood powinno wziąć na siebie patriotyczny obowiązek przybliżenia Amerykanom nowego sojusznika. Zwrócił się więc do królów Hollywood, braci Warnerów.
[wyimek]W odpowiedzi na apel Roosevelta bracia Warnerowie stworzyli filmową laurkę dla ZSRR[/wyimek]
Ci poważnie potraktowali prośbę prezydenta. Reżyserię zlecili samemu Michaelowi Curtizowi, twórcy legendarnej „Casablanki”. Scenariusz napisał Howard Koch – także znany z pracy przy „Casablance” – na podstawie pamiętników byłego ambasadora w ZSRR Josepha Daviesa. – Opisałem to, co widziałem. Warner Brothers wykazało się wielką odwagą, by to sfilmować – mówił sam Davies w zwiastunie. Reklamy zapowiadały pokazanie „nieocenzurowanej wersji wydarzeń, które wstrząsnęły światem”.
Dzieło Curtiza nie zostało docenione ani przez widzów (600 tysięcy dolarów straty), ani przez krytyków, których raziła jego publicystyczna forma. „To bardziej ekranowy manifest niż film” – pisał w 1943 roku recenzent „New York Timesa”, zwracając uwagę, że „treść może się okazać obraźliwa dla tych, którzy nie zgadzają się z poglądami” ambasadora Daviesa. Poglądy te najlepiej wyrażał ekranowy Davies w scenie rozmowy z Józefem Stalinem: