Jedni nieśli trumnę z napisem: „tu spoczywa dyktatura", inni – dużego karalucha, pojawiła się nawet „śmierć z kosą" na szczudłach w towarzystwie uderzających w dzwon „szkieletów", były też portrety Aleksandra Łukaszenki z napisem „1994–2020" sugerującym zbliżający się koniec jego rządów. Setki tysięcy ludzi w Mińsku i wielu innych miastach kraju postanowiły „uczcić" 66. urodziny Łukaszenki. Kolejna, już trzecia z rzędu, niedziela na Białorusi była dniem ogólnokrajowych protestów. Oprócz znanego już wszystkim hasła „Uchodi!" (odejdź) tłum skandował m.in. „Łukaszenkę do autozaku!" (samochód przewożący aresztowanych).
Znów wziął karabin
Na ulicach stolicy pojawiły się też transportery opancerzone oraz bojowe wozy piechoty. Broniły prezydenckiego Pałacu Niepodległości, który już drugą niedzielę z rzędu był otoczony kordonem sił specjalnych. Zresztą w ubiegłą niedzielę białoruski przywódca pojawił się w pałacu z kałasznikowem w ręku, uzbroił też swojego 15-letniego syna Mikołaja, który, o ironio, obchodzi urodziny tego samego dnia co ojciec – 31 sierpnia. Po narodzinach najmłodszego syna Łukaszenko zmienił w swojej oficjalnej biografii własną datę urodzenia z 30 na 31 sierpnia. Dziesiątki tysięcy ludzi zebranych pod prezydenckim pałacem w niedzielę domagały się spotkania z jubilatem.
– My, Białorusini, mamy prawo spacerować po mieście i nie rozumiemy, dlaczego zagrodzono nam drogę – zwracała się do mundurowych Maria Kolesnikowa, członkini prezydium opozycyjnej Rady Koordynacyjnej ds. pokojowego transferu władzy. Bezskutecznie domagała się, by urzędujący od 1994 roku prezydent „wyszedł na negocjacje z narodem". Kilka godzin później, gdy większość protestujących pod pałacem schowała się przed burzą, do najodważniejszych wyszedł doradca prezydenta Mikałaj Łatyszonak. Przekonywał, że „Łukaszenko wygrał wybory" i że „pogratulował mu przywódca Xi Jinping". W tym samym czasie Łukaszenko znów spacerował po dziedzińcu pałacu z kałasznikowem – odpowiednie zdjęcia pojawiły się wieczorem w rosyjskich mediach.
Od rana żołnierze po raz kolejny otoczyli też teren Muzeum Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, zablokowano również wszystkie drogi prowadzące do centrum miasta – placu Niepodległości, gdzie początkowo mieli się zebrać protestujący. Już w nocy z soboty na niedzielę pojawiły się tam dziesiątki samochodów wojskowych oraz ciężarówki, które przywiozły drut kolczasty. Oficjalnie Łukaszenko nie wprowadzał stanu wojennego, ale coraz bardziej wojskowi są widoczni na ulicach białoruskich miast. Władze nie tylko odłączają mobilny internet (czego doświadczyli protestujący w niedzielę), ale zablokowały już też dostęp w sieci do stron ponad 70 niezależnych mediów. Z kraju masowo usuwani są zagraniczni dziennikarze, których najpierw zatrzymywano, a potem pozbawiano akredytacji.
– Dyktatura dokonuje gwałtu na niezależnych mediach. W kioskach już nie ma żadnej niezależnej gazety, bo drukarnie odmawiają ich drukowania. Już czwarty z rzędu numer drukowaliśmy w Moskwie, za darmo rozdajemy cały nakład, a to ponad 22 tys. egzemplarzy. Gazetę roznoszą wolontariusze w całym kraju – mówi „Rzeczpospolitej" Iosif Siaredzicz, redaktor naczelny niezależnej gazety „Narodna Wola". – Rządzący czują się dzisiaj bardzo niepewnie, bo nie można wygrać z prawem. Nie można kłamstwem przekonać niemal 10 milionów Białorusinów. Przelała się krew i represje nie mają granic, ale ludzie wciąż walczą o honor i wolność – dodaje.