Płetwonurkowie nie zeszli jeszcze nawet pod wodę zalanego Liege, żeby szukać ofiar katastrofalnych powodzi, które w lipcu nawiedziły Walonię, gdy Bart De Wever zdążył po raz kolejny wstrząsnąć debatą polityczną, mówiąc o swoim marzeniu. – Jeśli mógłbym umrzeć jako Południowy Holender, byłbym bardziej szczęśliwy, niż umierając jako Belg – stwierdził burmistrz Antwerpii i lider prawicowej flamandzkiej partii N-VA w wywiadzie emitowanym 21 lipca, czyli w święto narodowe Belgii.
Poważna sytuacja
Nie dziwi szokujący brak wyczucia u tego polityka, który zamiast spieszyć z wyrazami współczucia i solidarności dla pobratymców, grozi im kosztownym dla nich rozwodem. De Wever na kontrowersjach i mówieniu prosto z mostu, co sądzi o rodakach z południa Belgii, zbudował swoją pozycję najpopularniejszego polityka na północy. Nie dziwi też treść anonsu. Flamand nigdy nie ukrywał, że najlepszą przyszłością dla jego ojczystej Flandrii byłby rozpad Belgii. I albo suwerenność, albo przyłączenie się do mówiącej tym samym językiem Holandii.
Czy to ostatnie oświadczenie należy traktować poważnie? – pytam Carla Devosa, flamandzkiego politologa. – Nie, to nic poważnego. To osobiste marzenie Barta De Wevera, a nie polityczna strategia N-VA. We Flandrii poparcie dla tego pomysłu jest bardzo ograniczone – mówi ekspert z Uniwersytetu w Gandawie.
Trochę mniej pewny jest mój rozmówca z drugiej strony granicy językowej – Pierre Verjans z Uniwersytetu w Liege. – W tym przypadku wydaje mi się, że on wypowiada się w swoim imieniu. Przybiera bardzo osobisty ton i zapewnia nas, że wie, że jest to pomysł, który w tej chwili nie ma szerokiego poparcia. To jego marzenie z lat młodości – mówi. Ale nie oznacza to, że marzenie nie może się ziścić. – Jeśli chodzi o ryzyko demontażu państwa, to Belgia znajduje się w poważnej sytuacji przynajmniej od wyborów w 2019 roku, ponieważ dwie główne partie flamandzkie opowiadają się za niepodległością – dodaje frankofoński profesor.
Kosmopolityczna Bruksela
W wielojęzycznej i wielokulturowej Brukseli nie widać napięcia między Flandrią i Walonią, choć to jedyny region oficjalnie dwujęzyczny. Po pierwsze dlatego, że Flamandów jest tu bardzo niewielu. – Wymagają od nas znajomości niderlandzkiego, nie wiem po co. Przecież około 70 proc. naszych klientów mówi po francusku, ze 25 proc. po angielsku, a tych niderlandzkojęzycznych jest garstka – zauważa w rozmowie ze mną urzędnik lokalnej agencji pocztowej w dzielnicy Ixelles. To zamknięte koło: im mniej jest Flamandów, tym bardziej ich ubywa, bo nie czują się w faktycznie francuskojęzycznej Brukseli u siebie. Dla niektórych, tych zamożniejszych, jest tu też zbyt biednie i zbyt imigrancko i wolą wyprowadzić się do okolicznych gmin, które należą już do Flandrii. A ci Belgowie, którzy tu mieszkają, czyją się brukselczykami i obce im są flamandzko-walońskie waśnie. Dumni są z tego, że wysyłają dzieci do szkół, gdzie ich rówieśnicy pochodzą z całego świata. – Jesteśmy teraz drugim najbardziej kosmopolitycznym miejscem na świecie, po Dubaju, ale przed Londynem czy Paryżem i Nowym Jorkiem. Ludzie 184 narodowości żyją obok siebie i razem pracują tutaj, w Brukseli – mówił wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej" Philippe Close, burmistrza miasta.