To gigantyczny projekt, z gmachami największymi na Bliskim Wschodzie czy Afryce. W nowej stolicy, znanej pod angielskim skrótem NAC, powstającej na pustyni za wschodnimi przedmieściami Kairu, ma zamieszkać 6,5 miliona ludzi. To więcej, niż mają razem mieszkańców trzy państwa bałtyckie – Estonia, Łotwa i Litwa. – Na razie nie ma jeszcze żadnego mieszkańca – informuje „Rzeczpospolitą" Ahmed Abd al-Azim Jusef z firmy DAR, która uczestniczy w projektowaniu kilku dzielnic.
To też największe dzieło prezydenta Abd al-Fataha Sisiego, jego najważniejsze dziecko, jak mówi mi przedstawiciel egipskich elit, dodając, że przywódcy powinni zostawić po sobie jakieś architektoniczne dziedzictwo – wielką tamę czy wielkie miasto. Sam Sisi powiedział kilka dni temu, że przeprowadzka władz do nowej stolicy będzie oznaczała powołanie „nowej republiki". Przyznał jednak, że z powodu pandemii koronawirusa przesunie się ona w czasie. Uroczystość przeniesienia ministerstw z Kairu miała się odbyć w lipcu. Teraz jest mowa, że inauguracja powinna nastąpić do końca roku.
Przeszkodzić buntownikom
Decyzja o budowie zapadła w 2015 r., dwa lata po obaleniu przez Sisiego, wówczas szefa armii, islamistycznego prezydenta Mohameda Mursiego. Mursi został wybrany w demokratycznych wyborach. Były konsekwencją rewolucji z 2011 r.
– Buntownicy otaczali gmachy rządowe w zatłoczonym centrum Kairu. Uświadomiło to władzom, że potrzebują przestrzennej stolicy, w której demonstranci nie mogą zablokować budynków ministerstwa obrony czy MSW – podkreśla w rozmowie z „Rzeczpospolitą" Said Sadek, politolog egipski, wykładowca (obecnie zdalnie) prywatnego uniwersytetu w Kairze. Popierał w 2011 r. rewolucję, która obaliła rządzącego trzy dekady dyktatora Hosniego Mubaraka. Szybko przekonał się, że demokracja oznacza przekazanie władzy Bractwu Muzułmańskiemu, czyli jego zdaniem terrorystom.