W historii państwa żydowskiego nigdy jeszcze Arabowie izraelscy nie byli w sytuacji umożliwiającej im decydowanie o kształcie rządu. W niedawnych wyborach parlamentarnych cztery partie koalicji Wspólna Lista, reprezentujące ponad 2-milionową społeczność arabską Izraela, zdobyło 15 mandatów w 120-osobowym Knesecie. To rekord, ale nie to decyduje tym razem o sile politycznej Wspólnej Listy, lecz nieporozumienia w łonie partii żydowskich, które uniemożliwiają Beniaminowi Netanjahu uzyskanie poparcia większości w Knesecie.
Jego prawicowy blok Likud ma 36 mandatów, a wraz z partiami sojuszniczymi dysponuje 58 mandatami. Brakuje trzech. Większość zapewniał dawniej Nasz Dom Izrael, partia rosyjskojęzycznych imigrantów Awigdora Liebermana, przybysza z sowieckiej Mołdawii. Kiedyś bliski sojusznik Netanjahu jest obecnie jego zapiekłym wrogiem.
Lieberman prowadzi obecnie rozmowy z Bennym Gancem, szefem centrowego bloku Niebiesko-Biali, który zdobył w wyborach 33 mandaty. Lieberman ma do zaoferowania siedem głosów w parlamencie. Dalsze siedem ma sojusz partii lewicowych. Daje to w sumie 47 mandatów.
Ale 15 mają partie arabskie, o których współpracę zabiega właśnie Ganc. Rozmawiał z nimi we wtorek po wstępnych deklaracjach z ich strony, że współpraca nie jest wykluczona. Bynajmniej nie w charakterze partnerów w koalicyjnym rządzie. Do tego izraelska demokracja jeszcze nie dorosła.
Arabowie są obywatelami drugiej kategorii mimo przysługujących im wielu praw. Ze swej strony nie uznają żydowskiego charakteru państwa i domagają się prawa do powrotu rzeszy wysiedlonych arabskich mieszkańców Palestyny. Ich udział w rządzie jest nie do pomyślenia. Mogą jednak wesprzeć mniejszościowy gabinet Benny’ego Ganca, kierując się, jak pozostali członkowie obozu Ganca, pragnieniem pozbawienia władzy Beniamina Netanjahu.