Była premier Mołdawii Maia Sandu wygrała w drugiej turze wybory prezydenckie z dotychczasowym prorosyjskim szefem państwa Igorem Dodonem.
Cztery lata temu przegrała z nim siedmioma punktami procentowymi, tym razem pokonała go z prawie dwukrotnie większą przewagą. – Znów zagłosowały na nią większe miasta, młodzież i duże, mołdawskie diaspory w europejskich krajach. Dodonowi nie wystarczyło wsparcie rejonów wiejskich i diaspory w Rosji – podsumował jeden z analityków.
Emigracja i korupcja
Prawie jedna szósta wyborców głosowała poza granicami, wskazując na największy problem biednego kraju – emigrację zarobkową. – Po 1991 roku straciliśmy trzecią część ludności (...). Jak tak dalej pójdzie, w kraju pozostanie 1,5 mln emerytów i on po prostu zniknie – powiedział przed wyborami w jednym z wywiadów Igor Dodon.
Jego remedium na problem są bliskie związki z Rosją. Maia Sandu zaś domaga się „deoligarchizacji i walki z korupcją". Samego Dodona oskarża o to, że moskiewską pomoc gospodarczą rozdziela między zaprzyjaźnione firmy. W odpowiedzi szef państwa zarzucił jej w kampanii wyborczej populizm oraz nacjonalizm, korzystając z tego, że jeszcze będąc ministrem oświaty Sandu wśród innych reform szkolnictwa zmieniła naukę języka rosyjskiego z obowiązkowej na fakultatywną.
Teraz była premier oskarża też prezydenta o „sztuczne dzielenie kraju na proeuropejską i prorosyjską część". Ale przed wyborami ona sama otrzymała poparcie szefa największej frakcji europarlamentu Donalda Tuska, kanclerz Angeli Merkel i prezydenta sąsiedniej Rumunii Klausa Iohannisa. A z kolei na ręce Dodona wpłynęło kilka milionów dolarów rosyjskiej pomocy „na rozwój rolnictwa". Od razu oskarżono go o dokonanie takiego jej rozdziału, który miał wzmocnić jego poparcie w wiejskich rejonach. I bez tego urzędujący szef państwa stał się symbolem korupcji, skłaniając znaczną część wyborców do głosowania przeciw niemu.