Jędrzej Bielecki: Ukraina w Unii Europejskiej. To jest na serio?

Rok temu wykluwała się idea przyjęcia naszego wschodniego sąsiada do Wspólnoty. Ale dziś nie widać, aby ktoś w Brukseli robił coś w tym kierunku.

Publikacja: 14.03.2023 03:00

Jędrzej Bielecki: Ukraina w Unii Europejskiej. To jest na serio?

Foto: AFP

Ojców tego, co uznaje się w danej chwili za sukces, zawsze jest wielu. W połowie czerwca w czasie wizyty w Kijowie prezydent Emmanuel Macron, kanclerz Olaf Scholz i premier Mario Draghi ogłosili, że widzą w Ukrainie oficjalnego kandydata do członkostwa do UE. Z poparciem trzech największych krajów Wspólnoty było jasne, że sprawa jest przesądzona: dwa tygodnie później na szczycie w Brukseli przywódcy „27 krajów” jednomyślnie zaaprobowali nowy status Kijowa.

Jednak autorstwo tej idei Warszawa chciała przypisać sobie. I faktycznie: starał się o to przed laty Donald Tusk jeszcze jako przewodniczący Rady Europejskiej. Pomysł na własne konto zapisał po rozpoczęciu rosyjskiej inwazji Andrzej Duda. Dziś można usłyszeć w polskim rządzie, że bez naszego kraju Ukraina nie znalazłaby się na drodze do unijnej akcesji.

Czytaj więcej

Zełenski: Ukraina połączyła UE tak, jak nigdy nie była ona połączona

Po roku prawda okazała się jednak bardziej banalna. Przyznanie statusu członka do Unii było z jednej strony odruchem serca, ale z drugiej łatwym gestem, za którym nie muszą pójść konkretne konsekwencje.

Wątpliwości wzbudza po pierwsze debata nad reformą Unii, konieczną, aby Zjednoczona Europa mogła przyjąć Ukrainę do swojego grona. A raczej brak takiej debaty. W sierpniu w Pradze kanclerz Scholz oświadczył, że jeśli Wspólnota ma przyjąć nowe, bardzo biedne i różne od dotychczasowych państw członkowskich kraje, to musi wcześniej ograniczyć zakres weta przy podejmowaniu przez Radę UE decyzji w sprawach zagranicznych i podatkowych. Warszawa zareagowała z oburzeniem. Ale kontrpropozycji nie przedstawiła. Debata zamarła. Jeśli nikt go do tego nie zmusza, mało który rząd Unii chce angażować się w debatę, która z konieczności będzie prowadziła do zmiany równowagi sił Unii, a także spowoduje, że niektóre państwa, które dziś są biorcami netto z unijnego budżetu, staną się jego płatnikami netto.

W trakcie minionego roku nie przełamano też narastającego napięcia między oczekiwaniami Ukraińców, że znajdą się na szybkiej ścieżce członkostwa, a właściwie powszechnym już przekonaniem w Brukseli, że Kijów musi jak każda inna stolica w przed akcesją spełnić surowe kryteria członkostwa, co zajmie lata, jeśli nie dziesięciolecia. O ile w ogóle nastąpi.

W Komisji Europejskiej narasta wręcz konsensus, że Ukraina, jeden z najbiedniejszych krajów naszego kontynentu, nie będzie w stanie spełnić tych warunków nie tylko dopóki trwa wojna, ale i do czasu, gdy nie uzyska gwarancji bezpieczeństwa pozwalających na przyciągnięcie inwestorów zagranicznych i odbudowę gospodarki. Mówiąc wprost: dopóki nie zostanie przyjęta do NATO. Taka była zresztą sekwencja w przypadku Polski i innych krajów Europy Środkowej. Tyle że podobny scenariusz oddaje los Ukrainy w ręce Joe Bidena i Władimira Putina lub ich następców. Czy kiedykolwiek się zmaterializuje, nie wiadomo.

Wiele obaw budzi także debata o odbudowie Ukrainy. Jej koszty są już liczone w bilionach euro. W porównaniu z taką skalą potrzeb dotychczasowa pomoc Unii i jej poszczególnych krajów członkowskich, jakieś 60 mld euro w minionym roku, choć imponująca, pozostaje kroplą w morzu potrzeb.

Akcesja Ukrainy jest powiązana z poszerzeniem Wspólnoty o państwa Bałkanów Zachodnich. Jeśli bowiem miałyby one zostać pominięte w procesie akcesji, byłaby to recepta na wybuch nowej wojny w tym regionie lub umocnienie tu wpływów Rosji czy Chin. Francja i Niemcy zdołały co prawda rozładować napięcia między Serbią i Kosowem, jednak poza tym przyspieszenia w integracji Bałkanów Zachodnich nie widać.

Następnym krokiem na unijnej drodze Ukrainy powinno być rozpoczęcie negocjacji akcesyjnych. Premier Denys Szmyhal powiedział w ubiegłym tygodniu, że jego kraj spełnił już siedem warunków, jakie stawiała w tym względzie Bruksela. Mowa o reformie systemu sądownictwa, walce z korupcją i ograniczeniem wpływów oligarchów. To długotrwałe procesy, a nie coś, co da się załatwić z dnia na dzień. Nawet jednak gdyby przywódcy Unii przyjęli ocenę Szmyhala i jeszcze w tym roku zdecydowali się na rozpoczęcie rozmów o członkostwie, wciąż obracalibyśmy się w sferze symboli, a nie realnych decyzji.

Turcja wystąpiła o członkostwo w UE 36 lat temu, została uznana za oficjalnego kandydata do Wspólnoty 24 lata temu, a rokowania akcesyjne rozpoczęła 18 lat temu. Dziś jednak nikt w Brukseli na poważnie nie sądzi, aby kiedykolwiek w Unii się znalazła. Choć zdecydowanie bogatsza od Ukrainy, jest na to zbyt duża, kulturowo obca i stroniąca od demokracji. – Udajemy, że z nimi negocjujemy, a oni udają, że przeprowadzają reformy – można usłyszeć w Komisji Europejskiej. W zamian obie strony doszły do pewnego modus vivendi: Bruksela zbytnio nie atakuje autorytarnych rządów Recepa Erdogana i utrzymuje otwarcie swojego rynku dla tureckiego biznesu, a w zamian może liczyć na pomoc Ankary np. w kluczowej kwestii migracji. Nie da się wykluczyć, że i Ukraina kiedyś będzie musiała się zadowolić podobnym modelem współpracy z Unią.

Ojców tego, co uznaje się w danej chwili za sukces, zawsze jest wielu. W połowie czerwca w czasie wizyty w Kijowie prezydent Emmanuel Macron, kanclerz Olaf Scholz i premier Mario Draghi ogłosili, że widzą w Ukrainie oficjalnego kandydata do członkostwa do UE. Z poparciem trzech największych krajów Wspólnoty było jasne, że sprawa jest przesądzona: dwa tygodnie później na szczycie w Brukseli przywódcy „27 krajów” jednomyślnie zaaprobowali nowy status Kijowa.

Pozostało 91% artykułu
Polityka
Wskazany przez Trumpa kandydat na prokuratora generalnego rezygnuje
Polityka
Anna Słojewska: Europejski nurt skręca w prawo
Polityka
Dlaczego Donald Trump jest syjonistą? „Za wsparciem USA dla Izraela stoi lobby, ale nie żydowskie”
Polityka
Międzynarodowy Trybunał Karny wydał nakaz aresztowania Beniamina Netanjahu
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Polityka
Szef WHO Tedros Adhanom Ghebreyesus prosto ze szczytu G20 trafił do szpitala