Już trzy tygodnie minęły od momentu przedstawienia przez Komisję Europejską szóstego pakietu sankcji przeciw Rosji, którego kluczowym elementem jest faktyczne embargo na ropę z Rosji. Bruksela zaproponowała, żeby w ciągu sześciu miesięcy państwa Unii Europejskiej zrezygnowały z zakupu surowca, a do końca roku również z rosyjskich produktów rafineryjnych. Tym najbardziej sceptycznym (Węgry, Słowacja, Czechy) zaproponowała dodatkowy rok.
Potem w toku negocjacji gotowa była nawet przedłużyć okres przejściowy dla Węgier do 2025 r. i obiecuje im pieniądze na infrastrukturę, która pozwoli na uniezależnienie się od ropy z Rosji.
Ciągle za mało – Węgry nie znoszą swojego weta. A we wtorek Viktor Orbán wysłał list do Charles’a Michela, przewodniczącego Rady Europejskiej, w którym zaapelował, żeby temat embarga nie znalazł się na agendzie najbliższego szczytu UE 30–31 maja.
Czytaj więcej
Premier Węgier Viktor Orbán poinformował w mediach społecznościowych o wprowadzeniu na terytorium kraju stanu wyjątkowego.
Oficjalnie sprzeciw Węgier wobec embarga ma podłoże czysto techniczno-ekonomiczne. Jako państwu bez dostępu do morza, połączonemu ropociągiem z Rosją, będzie mu trudniej przestawić się na surowiec z innych kierunków. Ten sam argument podnosiły zresztą Czechy i Słowacja. Ale eksperci wątpią, czy faktycznie zmiana ropy w węgierskiej rafinerii wymaga aż tak wielkich pieniędzy i aż tak długiego czasu. I podejrzewają, że to gra o wielkie pieniądze.