Po obliczeniu ponad 90 proc. głosów oddanych we wtorkowych wyborach wynika, że Likud premiera Beniamina Netanjahu mógłby liczyć wraz z sojusznikami w optymistycznym scenariuszu na 59 mandatów w 120-osobowym Knesecie. Brakuje więc dwu do utworzenia rządu. Tak już było w poprzednich elekcjach, ale za każdym razem premier znajdował wyjście z sytuacji zapewniające mu utrzymanie się na stanowisku szefa rządu.
Tym razem ma nawet większe pole manewru, co zawdzięcza sukcesowi swej rewolucyjnej strategii w stosunku do Arabów izraelskich. Tworzą niemal jedną czwartą społeczeństwa, mają swą reprezentację w Knesecie, ale nie mieli nigdy żadnego bezpośredniego wpływu na kształt rządu. Nawet w poprzednich wyborach przed rokiem, gdy zdobyli rekordową liczbę 15 mandatów. Powód był prosty: żadne z największych ugrupowań, włączając partie lewicowe, nie zamierzało współpracować z reprezentantami ludności arabskiej traktowanej jako piąta kolumna w państwie żydowskim.
Po głosy Arabów sięgnął bez żenady Netanjahu, szef prawicowego i nacjonalistycznego Likudu, obiecując włączenie ich posłów do komisji Knesetu zajmującej się finansami państwowymi, co równałoby się z przydziałem środków na projekty społeczności arabskiej.
Efekt był taki, że zjednoczony blok czterech partii arabskich się rozpadł. Rozłamowe ugrupowanie Raam może liczyć na pięć mandatów, jeżeli przekroczy próg wyborczy, czego jeszcze nie wiadomo. Te mandaty mogą zapewnić koalicji pod wodzą Netanjahu większość rządową, nawet jeżeli przedstawiciel tego środowiska nie wejdzie do rządu. – Samo to wskazuje na absurdalność obecnej sytuacji i zarazem kunszt polityczny Netanjahu. Takiego manewru nie próbował żaden z jego konkurentów politycznych – mówi „Rz" Awi Scharf z dziennika „Haarec".
We wspieranej przez część Arabów nowej koalicji Netanjahu musiałyby uczestniczyć, jak zawsze do tej pory, partie religijne, a także prawicowe ugrupowanie Jamina byłego ministra obrony w rządzie Netanjahu Naftalii Benetta.