Trwa odliczanie. 25 lipca prezydent Kais Saied zawiesił parlament na 30 dni. Unieruchomił rząd, a premiera wyrzucił. Waży się los Tunezji, jedynego kraju arabskiego, w którym po rewolucjach sprzed dekady utrzymywała się demokracja i pluralizm. Czy nie pójdzie drogą innych, w których jest mniej wolności, niż było przed upadkiem dyktatorów? To grozi, jeżeli blokada parlamentu nie skończy się na 30 dniach.
Tunezja stała się symbolem pozytywnych zmian w świecie arabskim, ale nie wiązały się one z poprawieniem sytuacji znacznej części społeczeństwa. Słabość rządów pochodzących z demokratycznego wyboru obnażyła pandemia koronawirusa.
– Saied od początku chciał być silnym prezydentem, a nie ceremonialnym. To już osiągnął. Pytanie, czy zechce zostać dyktatorem. On – celowo używam tego słowa – nienawidzi polityków islamistycznej Nahdy (najsilniejszego ugrupowania – red.) i innych partii. Uważa, że klasa polityczna jest skorumpowana i odpowiada za wszystkie problemy, z którymi się boryka kraj. Jego celem jest stworzenie na nowo systemu politycznego Tunezji. Nie wiadomo tylko, czy będzie to próbował osiągnąć metodami autokratycznymi, czy też będzie szukał do tego koalicjantów – mówi „Rzeczpospolitej" Tarek Megerisi, analityk think tanku European Council on Foreign Relations (EFCR).
Znienawidzona klasa
Saied jest człowiekiem bez partyjnej przeszłości. I to był główny powód jego zwycięstwa w wyborach prezydenckich w 2019 r. Wykładowca i prawnik był spoza układu politycznego, który zrodził się po obaleniu w 2011 r. dyktatora Zina al-Abidina Ben Alego.
Odsunięci, na razie na miesiąc, od władzy liderzy, nie tylko z Nahdy, uznali, że doszło do zamachu stanu. Sondaż wykazał jednak, że 87 proc. społeczeństwa popiera decyzję Saieda. Powołał się na konstytucję, która daje prezydentowi prawo odwołania się do „środków nadzwyczajnych" w obliczu „zagrożenia" dla instytucji państwa. Krajem wstrząsały protesty wywołane niezadowoleniem z antycovidowej polityki rządu.