Korespondencja z Nowego Jorku
Taki trend trwa od dekad: stany na północnym wschodzie i środkowym zachodzie tracą miejsca w Izbie Reprezentantów, a co za tym idzie, głosy elektorskie w wyborach prezydenckich, a stany na południu zyskują polityczną siłę.
Teksas, Floryda i Karolina Północna, trzy stany południowe, które dwa razy głosowały na prezydenta Donalda Trumpa, w sumie zyskają cztery dodatkowe miejsca w Kongresie w 2023 r., a co za tym idzie, głosy elektorskie w kolejnych wyborach prezydenckich. Tym samym cztery północne stany, zaliczane na politycznej mapie USA do demokratycznych, czyli Illinois, Michigan, Pensylwania i Nowy Jork stracą po jednym przedstawicielu.
Wśród stanów demokratycznych, które stracą miejsce w Kongresie, jest też Kalifornia (jedno mniej), jednak nadal pozostaje stanem najbardziej zaludnionym i przez to o największej reprezentacji w Izbie Reprezentantów. Demokraci mogą jednak zyskać na tym, że po jednym dodatkowym miejscu w Kongresie otrzymają Kolorado i Oregon, które w ostatnich latach skłaniały się ku demokratom. Republikanie odnotowali ewidentną stratę w Wirginii Zachodniej, którą w Kongresie reprezentuje obecnie trzech członków tej partii, a na skutek ostatniego spisu ludności delegacja ta zmniejszy się do dwóch.
Natomiast stan Nowy Jork, który w latach 40. ub. wieku miał 45 członków w Izbie Reprezentantów, po raz kolejny traci delegata. W spisie powszechnym zabrakło mu tylko 89 mieszkańców, by utrzymać obecną liczbę 27 członków w Kongresie. – Byliśmy Empire State [stanem imperium], ale już nie jesteśmy. Tracąc miejsce w Kongresie i głos elektorski, nasz udział w polityce będzie mniejszy – powiedział cytowany przez „New York Timesa" Nick Langworthy, przewodniczący nowojorskiej Partii Republikańskiej, za spadek populacji winiąc politykę podatkową demokratów.