Jak pan określi fakt, że Legii już trzeci sezon z rzędu nie ma w fazie grupowej europejskich pucharów? Wstyd? Kompromitacja?
Pana słowa są za mocne, ale rozumiem, że kibice mają prawo ich używać. Byłem w tym klubie, kiedy wchodziliśmy do Ligi Mistrzów i w niej graliśmy. Kiedy udało nam się to po ponad dwudziestu latach przerwy, wielu ludzi czuło niezadowolenie ze stylu, w jakim tego dokonaliśmy. Byłem też świadkiem, kiedy kibicom nie pasowało, że co roku nie wychodzimy z grupy Ligi Europy do fazy pucharowej. Mam z tym problem.
To znaczy?
Nie znoszę, kiedy ludzie nie szanują sukcesów, lekceważą je, kiedy wszystko się deprecjonuje. Takie podejście prowadzi do problemu, jaki mamy teraz. Od trzech lat nie ma nas w Europie, a zaczęło się to przecież zaraz po sezonie, w którym graliśmy w Lidze Mistrzów. To, co się dzieje, nie jest efektem tego, co wydarzyło się w klubie ostatnio, ale kilka lat wstecz. Awansowaliśmy do Ligi Mistrzów dzięki naszej pracy przez kilka wcześniejszych sezonów i dzięki temu, że trafiliśmy na jedynego rywala, którego w tamtym momencie mogliśmy wyeliminować. Z grupy Ligi Mistrzów wyszliśmy do wiosennej fazy Ligi Europy i to był moment, którego w klubie nie wykorzystano, żeby zbudować coś stałego, coś, co nie będzie obciachem. Kiedy z boiska podnosi się dwadzieścia milionów euro, a mimo to podejmuje decyzję o sprzedaży Nikolicia i Prijovicia, szukając w zamian piłkarzy z kartą na ręku, to coś jest nie tak. Przez dwa okienka transferowe osłabiano drużynę, która coś osiągnęła i zaczynała się tworzyć, doprowadzano do coraz trudniejszej sytuacji. Tak naprawdę to ciągle walczymy teraz – od początku, od podstaw – by znaleźć się w miejscu, w którym byliśmy w grudniu 2016 roku. To nowy początek i wszystko idzie w dobrym kierunku. Nie zakwalifikowaliśmy się do Ligi Europy po meczach z Glasgow Rangers – nie pamiętam, kiedy przeszkodą nie do przejścia był dopiero rywal na tym poziomie. Z mojej perspektywy Legia pokazała w tym starciu bardzo dużo.
Słyszał pan na pewno, że Rangersi byli słabi i że Legia powinna była ich przejść?
Takie mówienie to dopiero jest obciach. Z jednej strony – kibic świadomie śmieje się z ekstraklasy i jej poziomu, z drugiej – przychodzi Europa i pojawia się lekceważące podejście do rywala, niezależnie od tego, z kim by się grało. Z fińskim FC Kups wygraliśmy u siebie tylko 1:0, w rewanżu nie wykorzystaliśmy rzutu karnego i trzeba było się martwić. Krytyka zmiotła nas z powierzchni, a cztery tygodnie później Kups świętowało mistrzostwo Finlandii, zostawiając za sobą Helsinki – klub z dużo lepszymi wynikami w ostatnich sezonach w Europie niż nasze. Tak jak nie rozumiem, dlaczego jako Legia mielibyśmy się bać Rangersów, tak moglibyśmy lekceważyć Finów. Oba uczucia są mi zupełnie obce. Kiedy wylosowaliśmy klub z Glasgow, wiedziałem, że przyjdzie nam się zmierzyć z kimś naprawdę mocnym. Steven Gerrard na samym początku swojej pracy nie brałby się za ekipę ogórków. Zaczął pracę z Rangersami, bo wiedział, co sobą reprezentują. Widziałem, co zrobili z Midtjylland i wiedziałem, że czeka nas ciężkie zadanie, po pierwszym meczu byłem pełen podziwu dla Legii, że pokazała tak wiele. Przypominam, że rok wcześniej odpadaliśmy po dwumeczu z luksemburskim Dudelange.
Pamięta pan, co wtedy czuł?
Wiedziałem, że to żaden przypadek, ale efekt wielu wydarzeń – niewykorzystania swojego momentu. W przeddzień walki o Ligę Mistrzów w 2016 roku dostaliśmy takich zawodników jak Vadis Odjidja-Ofoe czy Thibault Moulin, którzy trafili do Legii tylko dlatego, że namówił ich na to trener, który akurat wtedy był w Legii. W lidze niby dominowaliśmy, a jednak mistrzostwo zapewnialiśmy sobie w ostatnich kolejkach. To było oczywiste, że los się kiedyś odmieni, że taka sytuacja nie będzie trwała wiecznie. Zamiast grzecznie podziękować, wykorzystać szansę, wzmocnić się i w kolejnych latach wygrywać ligę bez patrzenia na zegarek w ostatnim meczu, przegapiliśmy okazję i doszliśmy do momentu, kiedy – tak jak z Dundalk – jeden strzał decydował o naszym awansie lub – jak z Sheriffem Tyraspol – jeden strzał decydował o awansie rywala.
To było rok wcześniej. A z Dudelange było jeszcze gorzej?
W pierwszym meczu prowadziłem Legię tymczasowo. Pamiętam to podejście – ciągle słyszałem, że gramy z kelnerami. Podszedłem do tego spotkania jak do każdego innego – zrobiłem dokładną analizę, nie patrzyłem, skąd jest ta drużyna, ale co prezentuje. Nigdy nikogo nie skazuję na porażkę po nazwie – nie stwierdzam, że ktoś jest super albo beznadziejny, tylko po tym, jakie ma logo. Dudelange nieszczęśliwie odpadło z walki o Ligę Mistrzów po meczach z Videotonem, nie miałem wątpliwości, że to bardzo dobra drużyna, i starałem się to przekazać zawodnikom. Mówiłem im, że tam jest facet, który zagrał w Borussii Dortmund ponad sto meczów, a żaden z moich zawodników nie wystąpił w Borussii ani razu. Po tym meczu załamały mnie jednak wypowiedzi zawodników. „Wstyd, hańba, przegraliśmy z kelnerami" – mówili. A to oznaczało, że nikt mnie w szatni nie słuchał albo nikogo nie było na odprawie. Dałem głośno do zrozumienia, jak żenujące jest dla mnie to zachowanie, jak niewytłumaczalne jest budowanie własnego poczucia wyższości na takim kłamstwie. Cztery dni później wygraliśmy z przyszłym mistrzem Polski Piastem Gliwice 3:1, ale w rewanżu nie prowadziłem już drużyny.
Teraz ma pan już inną szatnię?
Tak, czuję ją. Oczywiście trzeba pamiętać, że nigdy nie będzie idealnie, ale w dużym stopniu jest zapełniona ambitnymi zawodnikami, którzy chcą się rozwijać. Byłem w tym klubie jako piłkarz i asystent trenera i wiem, że nie jesteśmy w stanie sprowadzać wielkich gwiazd, które zagwarantują nam gole i punkty. Musimy być solidną, ciężko pracującą drużyną.
Ten etos pracy wyniósł pan z domu?
Rodzice mieli na mnie olbrzymi wpływ, zawsze im dziękuję za zasady, które mi przekazali. Wyjechałem z domu jako piętnastolatek do wielkiego Belgradu, bo w Bania-Luce nie było za wesoło. W 1995 roku toczyła się jeszcze wojna i ojciec widział, że nie ma szans, abym normalnie trenował piłkę nożną, a bardzo tego chciałem. Pojechaliśmy na testy do Partizana i zostałem przyjęty. W Belgradzie byłem sam, ale dzięki rodzicom byłem gotowy na życie w dużym mieście. Dochodziło do takich sytuacji, że dyrektor akademii Partizana następnych młodych piłkarzy, którzy trafiali do klubu, wysyłał do mnie i kazał im mnie słuchać.
Jak to możliwe, że był pan tak dojrzały?
Wyszedłem z domu pełnego miłości i zasad. Czasami swoje dostałem, to nie były czasy, kiedy dziecka nie można było tknąć – pamiętam, jak ojciec złapał mnie, jak grałem na automatach. Szybko mnie z tego wyleczył. A ci, którymi rodzice się wtedy nie interesowali, grają tam do dziś. Był też taki moment, kiedy dużo wagarowałem, mogłem nawet nie zdać z klasy do klasy. Marzyłem wtedy o takich sportowych butach, ale wiedziałem, że moich rodziców na nie nie stać. Któregoś dnia wróciłem do domu i zobaczyłem, że na mnie czekają. Jakoś do mnie dotarło, że rodzice tyle dla mnie poświęcają, a ja nie potrafię im się odwdzięczyć, choćby chodząc do szkoły. Obudzili we mnie prawidłową reakcję, przyłożyłem się do nauki. W kwestii piłki od początku miałem duże wsparcie od ojca, zrozumiał, że nie będę Einsteinem. Nikt nie wymagał ode mnie piątek, ale chciano, żebym chociaż zaliczył minimum.
Skoro dorastał pan w latach wojennych, łatwiej docenić panu spokojną codzienność?
Dziwne, ale mimo wszystko wspominam moje dzieciństwo jako radosne. Wyrastałem w innych warunkach niż moje dzieci, ale zawsze byłem szczęśliwy. Byłem młody, nie kwalifikowałem się na wojnę. Może nie było to wymarzone dzieciństwo, ale normalne – z rodzicami, którzy kochają i dają jak najwięcej, ze szkołą, z piłką. Wszystko odbywało się normalnie poza tym, że tata znikał na wojnę. Byłem na tyle kumaty, że wiedziałem, że skoro nie ma go miesiąc, a potem wraca tylko na kilka dni, by znowu wyjechać, to znaczy, że walczy. To było najtrudniejsze w moim dorastaniu, to czekanie. Męcząca była też codzienna rywalizacja – na Bałkanach jest tyle różnorodności, tak wiele narodów, że z głębokiego poczucia własnej dumy uczestniczy się w pełnym napięcia wyścigu.
W Bania-Luce było niebezpiecznie?
Nie zdarzały się walki. Do strzelanin dochodziło najbliżej 40–50 kilometrów od miasta. Słyszało się jakieś wybuchy. Ale wojna to wojna, dotyka wszystkich. Co roku całą zimę spędzałem u ciotki – siostry mojego ojca – w Sarajewie. To miasto dotknęła później prawdziwa tragedia. Ciotka przez prawie trzy lata patrzyła na część miasta ostrzeliwaną przez wojska, a tam mieszkała jej córka z mężem. Też Serbka. Bez kontaktu, bo po drugiej stronie rzeki. Nie mieli o sobie żadnych informacji, nie wiedzieli, czy żyją. Ciotka patrzyła tylko, jak granaty lecą na stronę, gdzie jest jej dziecko. Sarajewo przed wojną miało swój urok, wywodziło się stamtąd bardzo wielu artystów. Miało swój styl, tam mówi się „szmek", było wyjątkowe pod wieloma względami. Teraz brakuje tam 200 tysięcy Serbów, wielu ludzi zmieniło swoje nastawienie do świata, nigdy nie będzie już tak samo.
Wojna i podziały miały wpływ także na pana najbliższe otoczenie?
W mojej szkole była większość Serbów, ale kiedy ktoś rzucał się do naszych kolegów muzułmanów, byłem pierwszy, który go zatrzymywał. To nie była ich wina, to byli nasi znajomi. Ale cała sytuacja była bardzo skomplikowana. Wychowałem się jako Jugosłowianin, miałem w głowie, że nie liczy się wyznanie, że nieważne czy Chorwat, czy Serb albo muzułmanin – wszyscy jesteśmy z tego narodu, szczególnie w Bośni. Zdziwiło mnie to, że wszyscy chcą nagle z tej Jugosławii uciekać. To była dla mnie zdrada. Pamiętam, że na zakończenie podstawówki śpiewało się taki hymn, że jako „Titowi Pionierzy" obiecujemy służyć naszej Jugosławii, a później każdy chciał być już sam, a Jugosławii bronili tylko Serbowie. Nie wiem, po co to było. Nie wnikam w chorwacką politykę, ale teraz Dalmacja może mieć większy problem z Zagrzebiem niż miała przez lata z Belgradem. Hajduk Split często bywał mistrzem Jugosławii, a Chorwacji – dawno temu.
Jest pan Serbem, ale z racji urodzenia mógłby pan być Bośniakiem, a z racji obywatelstwa – jest także Polakiem. Kim pan się czuje?
Serbem. Od kiedy zrozumiałem, że to ważne. Dla mnie idea Jugosławii była super i tak byłem wychowany. Nie rozumiem sytuacji, kiedy dzielimy Jugosławię, ale Bośni już nie, bo wszyscy chcemy, by była wspólna. Dla mnie to nielogiczne. Z niektórymi faktami z historii nie wolno też dyskutować – w czasie drugiej wojny światowej to Serbowie byli siłą napędową walki z faszyzmem, czego nie można powiedzieć o Chorwatach albo muzułmanach z Bośni. Po zakończeniu wojny Serbowie mieli różne możliwości, niekoniecznie tworzenie wspólnoty, bo ta była raczej w interesie innych. A później, jak tylko nadarzyła się okazja, wszyscy o tym zapomnieli, poszli na swoje i rozpoczęli nowe etapy. O Serbach się zapomniało, na szczyty antyfaszystowskie zaprasza się Chorwatów. A co z nami? Na zasadzie: „Dziękujemy, że się poświęcaliście, ale już was nie potrzebujemy". To tak jakby na dwudziestolecie finału Ligi Mistrzów między Manchesterem United a Bayernem Monachium nie zaprosić Olego Gunnara Solskjara, bo jest Norwegiem, a Manchester to angielski klub. Rozpad Jugosławii popchnął mnie w kierunku dumy z mojego pochodzenia i historii. Skazą nie do zmazania jest dla nas to, co miało miejsce w Srebrenicy, ale nie można przez to oceniać całej naszej historii.
Polacy i Serbowie to pokrewne dusze?
To jest ten sam naród, tylko my poszliśmy trochę bardziej na południe. Nie mam wątpliwości, że wypływamy z tego samego źródła. Uważam, że historie naszych krajów też są podobne. Nie docenia się naszej walki po właściwej stronie. Mieliśmy duże straty w ludziach, ale później nie zapraszano nas już na defilady. Kiedy patrzę na Polskę, to widzę mój kraj numer dwa, podobną sytuację i podobne obawy. Kiedyś to my w Jugosławii mieliśmy coś, czego Polacy nam zazdrościli, teraz sytuacja się odwróciła. Myślę, że jesteśmy wielkimi narodami, którym nikt nie pozwoli rozwinąć się na tyle, na ile mamy możliwości, bo stalibyśmy się za mocni. Moim zdaniem Jugosławia także rozpadła się dlatego, że była za mocna, a nie wszystkim się to podobało.
Tak samo w piłce? Zgodzi się pan, że polskim klubom do odniesienia sukcesu brakuje tylko pieniędzy?
Jeżeli to ma być szybka ścieżka do sukcesu, to trzeba być Rinatem Achmetowem. Chybisz jeden, drugi transfer, jak nie trafiasz, to trafisz z trzecim i szóstym, a na każdy przeznaczysz po dwadzieścia milionów euro. W Polsce można jednak zrobić dużo więcej niż teraz. Można doprowadzić do naszej stałej obecności w fazie grupowej europejskich pucharów – czasami tylko jako dodatku, czasami jako kogoś, kto może zamieszać. Możemy zbudować coś trwałego, może nie jak Dinamo Zagrzeb, bo tam wszystko może się wydarzyć, ale raczej jak Basel. Żebyśmy nikogo w elicie nie szokowali, żeby wiedzieli, że stać nas na podjęcie rywalizacji. Ale też ze świadomością, że pewnych barier się nie przeskoczy.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk
redaktor naczelny WP SportoweFakty