Bartłomiej Gajos: To wojna Rosjan, a nie tylko Putina

Większość Rosjan nie ma problemu z aprobatą dla rozbiorów Polski i nie uważa 17 września 1939 roku za agresję na państwo ościenne. Oceny tego, co ich kraj wtedy robił, zachodzą na przyzwolenie bądź poparcie dla dzisiejszej polityki Kremla na arenie międzynarodowej. I Putin to wykorzystuje -mówi historyk Bartłomiej Gajos.

Publikacja: 01.04.2022 10:00

Bartłomiej Gajos: To wojna Rosjan, a nie tylko Putina

Foto: Fotorzepa, Robert Gardziński

Plus Minus: Władimir Putin kreowany jest przez rosyjską propagandę na wielkiego historyka: siedzi w archiwach, czyta źródła, pisze artykuły naukowe. Wielkim historykiem był też Stalin – poprawiał scenariusze filmów historycznych, debatował na sympozjach naukowych. O co chodzi rosyjskim dyktatorom z tą historią?

To jest szalenie ważne, a trochę nam w Polsce umyka – częste zmiany oficjalnej historii wykształciły u większości Rosjan poczucie relatywizmu historycznego. Te zmiany zaczęły się już w 1917 r. za Lenina, potem kolejne przyszły za Stalina, a następnie za Chruszczowa, który uderzył w erę Stalina. I w końcu przyszedł rok 1991, gdy rozpada się ZSRR – nie zawsze o tym pamiętamy, ale Borys Jelcyn początkowo był mocno antykomunistyczny i rozliczał erę sowiecką. Ostatnie 100 lat to więc ciągłe odwracanie oficjalnych dziejów, dlatego Rosjanie naturalnie czują, że nie ma jednej prawdziwej historii. W rezultacie mamy przeszłość Rosji, którą trudno przewidzieć... I w gruncie rzeczy należy podążać za tym, co mówi władza.

Od 2005 r., kiedy mamy w Rosji pierwsze wielkie obchody zakończenia wielkiej wojny ojczyźnianej, Putin widzi, że ten obraz wielkiego historyka przysparza mu dużego poparcia społecznego. Choć dla nas to brzmi oczywiście śmiesznie, kiedy szef MSZ Siergiej Ławrow mówi, że „prezydent przygotowuje rozbudowany artykuł o wielkiej wojnie ojczyźnianej, który będzie się opierać tylko na faktach, a nowe informacje zostały uzyskane w rosyjskich archiwach", albo kiedy rzecznik Kremla Dmitrij Pieskow zachwala to dzieło: „Prezydent Putin, przygotowując swój artykuł o II wojnie światowej, pracował ze źródłami w oryginale".

Putin mówi biegle po niemiecku, a w Rosji pewnie trochę jest tych źródeł niemieckich wywiezionych tuż po wojnie.

Tak, ale wyobrażasz sobie, by Putin naprawdę szedł do archiwum i zaczynał dłubać, wskazywał archiwistom, że prosi ten dokument, tamten i jeszcze jeden... No nie, to banalna uwaga, ale Putin nie jest historykiem, choć ma co prawda stopień doktora, który uzyskał w 1996 r. w Sankt-Petersburskim Państwowym Instytucie Górniczym na podstawie rozprawy o wykorzystaniu rosyjskich zasobów naturalnych na wolnym rynku. Tyle że Ben Judah, brytyjski dziennikarz, który czytał tę pracę, mówi, że nie przeszłaby ona żadnej procedury antyplagiatowej, co w ogóle jest bardzo charakterystyczne dla rosyjskiej elity. Ktoś te artykuły naukowe za niego pisze, tak jak i ktoś pisał je za Stalina, bo kiedy Putin odwołuje się do historii, robi to oczywiście jako polityk, a nie historyk...

...co znowu brzmi banalnie.

Polityk nie pracuje w archiwach, bo jego celem nie jest przekazanie wiedzy o historii – on za pomocą historii stara się wyznaczać pewne bieżące polityczne cele, co zresztą w jakimś stopniu robią politycy pod każdą szerokością geograficzną. Tym samym debata historyków na temat, gdzie Putin popełnił jakąś manipulację historyczną, gdzie się mija z faktami, nadaje mu zbyt duży autorytet – odkłamywanie nieprawdziwej wizji historii oczywiście jest ważne, ale nie ma co tworzyć iluzji debaty akademickiej, że spotkał się jeden historyk z drugim i teraz sobie podyskutujemy o historii Ukrainy. Dlatego trzeba pamiętać, że Putin nie mówi tego wszystkiego jako ekspert, on po prostu wie, że takie traktowanie historii skutkuje w Rosji olbrzymią mobilizacją społeczną.

Historia w końcu od tego jest, by tworzyć naród.

I jeżeli spojrzymy sobie na ten naród oczami Putina, to jest to naród, któremu jest bardzo ciasno w obecnych granicach. 15 lutego, czyli dzień przed datą, którą amerykańscy stratedzy wskazywali jako potencjalną datę rosyjskiej inwazji i którą Wołodymyr Zełenski ogłosił Dniem Zjednoczenia Ukrainy, Władisław Surkow, dzisiaj niezajmujący żadnej oficjalnej pozycji, lecz dawniej bliski współpracownik Putina, taki jego ideolog – bardzo zręczny, sprytny, świetnie piszący – wypuścił tekst zatytułowany „Mglista przyszłość obrzydliwego pokoju". Teza była następująca: dzisiejsza Rosja leży w granicach, które przypominają te wytyczone w traktacie brzeskim podpisanym między Niemcami a bolszewikami 3 marca 1918 r., traktat ten miał odrzucić Rosję na wschód, zabierając jej ważne części swojego imperium, przez co ta w dzisiejszych granicach się męczy, bo są niesprawiedliwe, wręcz obrzydliwe – jak pisze Surkow. I tłumaczy czytelnikom, że nastał czas, by te granice zacząć naprawiać.

I jeśli w ten sposób spojrzymy na historię, to prawa historyczne okazują się o wiele ważniejsze niż prawo międzynarodowe, czyli niż to, na co wszyscy się umówiliśmy w Europie po 1945 r., a co potwierdziliśmy 1975 r. w Akcie końcowym Konferencji Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie – że nie zmieniamy granic siłą. Rosjanie wierzą, że po prostu mają pewne prawa historyczne do posiadania przynajmniej części Ukrainy, że te prawa powinny być przez wszystkich respektowane i właśnie w imię tych praw zabijają dzisiaj cywilów.

Czytaj więcej

Solidarność 2.0. Polacy wobec wojny

Tylko czy to Putin te prawa sobie wymyślił, czy jednak ten sposób myślenia wpisuje się w rosyjską historiografię?

Jasne, że on naciska przyciski, które już istnieją. Niestety, znaczna część dzieł wybitnych twórców rosyjskiej kultury, którą ja bardzo cenię, jest pewną mentalną bronią masowego rażenia – to z niej po części wynika dzisiejszy imperialny sposób myślenia Rosjan i Putin bardzo szeroko czerpie z tego zasobu. Jeśli spojrzymy na literaturę XIX w., to naprawdę nie musimy daleko szukać, by te imperialne elementy odnaleźć, bo one są widoczne u największych twórców, chociażby Puszkina, który w pewnym sensie jest nam najbliższy, w końcu przez cały PRL powtarzano, że to taki rosyjski Mickiewicz, z którym się przyjaźnił. I co on pisze po powstaniu listopadowym? Trzy wiersze, które są esencją rosyjskiej imperialności: „Oszczercom Rosji", „Rocznica Borodina" i „Przed świętą mogiłą". Kim są ci oszczercy? To Europa, a przede wszystkim Francja, która zaczyna się mieszać w kwestię polskiego powstania i Puszkin mówi tym oszczercom, że to jest nasz wewnętrzny konflikt słowiański, nic wam do tego. Drugi wiersz jest jeszcze mocniejszy, bo pisze go jesienią 1831 r., w momencie gdy upada Warszawa, co się zbiega z rocznicą Borodina. I przypomina Europie, że ona już kiedyś szła przez kości Polski, nawiązując do Napoleona, i przegrała. A Warszawie przypomina rzeź Pragi z 1794 r. – i nie ma z nią absolutnie żadnego problemu, jest wręcz dumny z tego, że Warszawa została w taki sposób zdobyta. W trzecim wierszu pisze z kolei o marszałku Michaile Kutuzowie, tym, który walczył z Rzecząpospolitą w 1792 r. i pokonał Napoleona, by przypomnieć Polakom wielkość rosyjskiego oręża. „Przyjacielskie" ostrzeżenie...

Dzisiejsi Rosjanie są dumni ze swojego imperializmu?

Większość tak. Gdy w 2020 r. w Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia zrobiliśmy badania rosyjskiej opinii publicznej, to wyszło, że 69 proc. Rosjan nie ma większych problemów z rozbiorami Polski – uważają, że mieli do terytorium Rzeczypospolitej prawo. Podobna część, bo 73 proc., nie uważa wydarzeń z 17 września 1939 r. za agresję na państwo ościenne. I jeśli teraz nałożymy sobie te liczby na to, jakie realne poparcie społeczne ma „operacja specjalna" w Ukrainie, to trudno nie zauważyć, że jedno z drugim się pokrywa – to znaczy oceny etyczne tego, jak Rosja postępowała w przeszłości, zachodzą na przyzwolenie bądź poparcie dzisiejszej polityki Kremla na arenie międzynarodowej. I widzimy, jak Putin to wykorzystuje.

Jestem wielkim przeciwnikiem tego, co nam zaczynają suflować Niemcy i co pojawiło się już w wypowiedziach niemieckiego kanclerza Olafa Scholza, szefowej MSZ Annaleny Baerbock i Wolfganga Ischingera (byłego dyplomaty, przewodniczącego Monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa – red.), że to jest wojna Putina. Nie, to jest absolutnie wojna Rosjan – większość Rosjan ją jak najbardziej popiera. Wpływa na to właśnie bardzo silny czynnik historyczny, a Putin z tego paliwa korzysta.

Podobno Putin swoje historyczne credo wyłożył prezydentowi Macronowi.

Z tej rozmowy znamy tylko przecieki od francuskich dyplomatów do Reutersa, ale oni twierdzą, że Putin zafundował Macronowi pięć godzin rewizjonizmu historycznego. Przez pięć godzin perorował o historii! Macron był podobno zszokowany. Ale Antony Blinken z Siergiejem Ławrowem w Genewie też podobno rozmawiali głównie o przeszłości. I amerykański sekretarz stanu podsumował to spotkanie zdaniem, że „mamy rozbieżności co do oceny historii". Nie sądzę, by szefowie dyplomacji dużo czasu poświęcali Rusi Kijowskiej, raczej rozmawiali o historii najnowszej, konkretnie o rozszerzeniu NATO, bo Rosjanie mają przekonanie, że w 1990 r. padła obietnica ze strony liderów Zachodu, że nie będzie żadnego rozszerzenia NATO na wschód. I oni są święcie przekonani, że zostali oszukani, dlatego twierdzą, że bomby spadające na Ukrainę są oczywiście winą Zachodu.

A tak było?

Jako pierwszy tę tezę sformułował Anatolij Adamiszyn, zastępca ministra spraw zagranicznych w 1990 r. O takiej obietnicy pisze w swoich wspomnieniach, które wydał w 1997 r. Wówczas jeszcze stenogramy rozmów Helmuta Kohla, Billa Clintona i Michaiła Gorbaczowa nie były opublikowane, więc tej tezy nie można było zweryfikować, ale dzisiaj już te stenogramy znamy i wiemy, że absolutnie tak nie było. Kanclerzowi Kohlowi zależało przede wszystkim na tym, by Gorbaczow zgodził się na zjednoczenie Niemiec. Nikomu wtedy jeszcze się nie mieściło w głowie, że NATO może zaraz stacjonować w NRD, już nie mówiąc o Polsce czy o krajach bałtyckich, które były jeszcze częścią ZSRR. Początkowo pojawiała się idea „specjalnego statusu militarnego", jaki miałyby uzyskać zjednoczone Niemcy. W połowie lipca 1990 r. Kohl leci do Gorbaczowa, widzą się w Moskwie i Kraju Stawropolskim, bo Gorbaczow bardzo lubi swoje rodzinne tereny – urodził się w małej wiosce Priwolnoje, w której regularnie spędzał wakacje. I właśnie tam w Archyzie potwierdził Kohlowi, że „pełna suwerenność" zjednoczonych Niemiec oznacza także „wolność wyboru wstąpienia do tego lub innego sojuszu". Dał więc mu nie tylko zgodę na połączenie niemieckich republik, ale także na automatyczne przystąpienie nowego kraju do NATO.

Dlaczego się na to zgodził?

Żeby mieć u Niemców dług wdzięczności i by móc ich potem tym długiem rozgrywać. Realpolitik. Gorbaczow wiedział, że Niemcy od czasów II wojny światowej mają bardzo duży kompleks rosyjski, wyrzuty sumienia, że zaatakowali ZSRR i mordowali Rosjan, więc zdecydował się na tym kompleksie zagrać, dolać do niego paliwa. Oczywiście, swoją rolę w niemieckim stosunku do Rosji gra także pragmatyzm, bo lobby biznesowe jest nad Renem bardzo silne i Niemcy potrafią liczyć, co im się opłaca, ale historia w tym wszystkim zajmuje bardzo ważne miejsce.

Przecież politycy niemieccy przed 24 lutego mówili, że nie będą wysyłać żadnej broni Ukrainie, bo nie mieści im się w głowie, by niemiecka broń znowu miała zabijać Rosjan. Tyle że Ukraińcy bardzo mądrze na to odpowiedzieli, mówiąc, by Niemcy lepiej uważnie spojrzeli na mapę, dokąd tak naprawdę doszli w latach 1941–1944 – bo przecież przez większość tego czasu to mordowali Ukraińców, a jak już wkroczyli na etnicznie rosyjskie ziemie, to nie zaszli zbyt daleko. I to znowu pokazuje, jakie znaczenie mają dziś argumenty historyczne i jak cały czas wpływają one na to, jaką politykę prowadzą dzisiejsze państwa, bo przecież Niemcy tym argumentom rzeczywiście ulegają. I to jest zadanie do odrobienia dla Ukrainy: walczyć o to, by na niemieckiej mapie mentalnej ich naród zaistniał jako coś absolutnie odrębnego.

Czyli Ukraina musi przekonująco odpowiedzieć na tezę Putina, że jest krajem bez historii.

I to jest praca na lata dla tamtejszych intelektualistów, historyków, badaczy, by pokazać nie tylko Niemcom, ale całemu Zachodowi, że może i Ukraińcy są relatywnie młodym narodem, jeśli porównać ich z innymi narodami europejskimi, ale są kimś absolutnie odrębnym od Rosjan. Oczywiście, zachodnie elity o tym lepiej lub gorzej wiedzą, ale przeciętni ludzie wciąż nie mają takiej świadomości. I Ukraina to im udowadnia od 24 lutego – i to nie tylko Zachodnia czy Centralna, ale przede wszystkim Wschodnia.

Ale mówisz, że są młodym narodem, a Ukraińcy chcą się odwoływać do Świętej Rusi i udowadniać Rosjanom, że są dużo starszym narodem od nich.

Nie znam narodu, który nie chciałby być jak najstarszy (śmiech). Znamy to przecież też z naszego podwórka. Nowoczesne narody pojawiają się na arenie dziejów dopiero w XIX w. i u jednych świadomość narodowa wykształcała się szybciej, a u innych wolniej. W przypadku Ukraińców w realiach rosyjskiego imperium szło to im jak po grudzie. Więcej się działo oczywiście w Galicji, gdzie narody miały po prostu więcej swobody. I to zrozumiałe, że dziś Ukraińcy próbują się odwoływać do Rusi Kijowskiej, ale prawa do schedy po niej ma tak samo Kijów, jak i Moskwa, ale też Wilno czy Mińsk, bo przecież Wielkie Księstwo Litewskie to tak naprawdę księstwo ruskie – jego elity były ruskojęzyczne. A nawet Warszawa – przecież autor unii lubelskiej Zygmunt II August pisał do cara, że „gospodarzem Rusi jest ten, kto ma stolicę, serce i matkę, czyli Kijów", a ten wszak należał do Rzeczypospolitej. Tyle że tak właściwie to dyskusja bardziej polityczna niż historyczna, bo każdy naród szuka swojej legitymizacji w przeszłości i czasem jest to bardzo mocno naginane, a czasem troszeczkę mniej.

Dlaczego pod koniec zeszłego roku Putin zdelegalizował Stowarzyszenie Memoriał?

Bo odwołując się do przeszłości, stara się podkreślać jedność narodu z państwem, a Memoriał pokazywał przemoc państwa wobec narodu. Inaczej mówiąc, Memoriał, upamiętniając represje sowieckie, pokazywał narodowi, że państwo wcale nie jest pozytywnym aktorem. I to było kluczowe. A dzisiaj, po 24 lutego, Putin dodatkowo musi usunąć tych, którzy mogliby wzniecać protesty i mobilizować tę część społeczeństwa, która nie zgadza się na wojnę i ogólnie mówiąc, z różnych powodów jest dziś niezadowolona.

A jakie najczęściej są to powody?

Putin już w tym momencie ukradł Rosjanom z naszego pokolenia przyszłość. Trzydziestolatkowie, którzy chcieli robić kariery, już nie widzą dla siebie takich możliwości. Mówimy o ludziach myślących z wielkich ośrodków miejskich, ale to oni stanowią dużą część tych ok. 200–300 tys. emigrantów – choć to liczba niezweryfikowana – którzy od 24 lutego mieli opuścić kraj. Wielu z nich to pracownicy branży informatycznej, którzy tracą szanse zawodowe, bo Rosja się odłącza od światowego internetu. Ale kraj opuszczają też ludzie najzwyczajniej oburzeni moralnie tym, co robi Putin. I w tej grupie są osoby związane wcześniej ze Stowarzyszeniem Memoriał. Moi znajomi stamtąd są już w Pradze, Berlinie, Warszawie. I co ciekawe, wyjeżdżają nie tylko młodzi, ale też ludzie w wieku 50, 60 lat, a przecież im człowiek starszy, tym mniej jest skłonny do tak radykalnych zmian, bo zabranie się w ciągu dwóch, trzech dni i wyjazd z kraju, możliwe że na stałe, to nie jest łatwa decyzja. Ale na pewno łatwiejsza dla młodych ludzi, którzy mają całe życie przed sobą, niż dla tych, którzy całe życie mają w Rosji.

Spodziewałeś się, że po inwazji na Ukrainę wybuchną protesty społeczne, małe, bo małe, ale jednak?

Właśnie, pytanie o skalę. Pamiętam, że w styczniu zadałem to pytanie Wiktorowi Szenderowiczowi, opozycyjnemu pisarzowi i satyrykowi, który właśnie uciekł z Rosji: jak zareaguje społeczeństwo, gdyby doszło do pełnowymiarowej konfrontacji z Ukrainą. I odpowiedział, że w żaden sposób nie zareaguje, bo w Rosji nie ma społeczeństwa. Nie ma w takim rozumieniu, że nie jest ono świadome swoich praw, więc nie będzie tych praw bronić i nie wyjdzie na ulice. Część społeczeństwa jednak zareagowała, choć może mówienie o społeczeństwie jest rzeczywiście trochę na wyrost w tym przypadku, bo 15 tys. zatrzymanych za udział w protestach to niby niemało, ale jak na 144-milionowy naród to też nie za wiele. Przy czym na pewno trzeba podziwiać odwagę tych, którzy zaprotestowali, bo to wiązało się automatycznie ze złamaniem kariery i możliwością trafienia na kilka, może nawet kilkanaście lat do więzienia. Bo trzeba to powiedzieć wprost: w Rosji wraca terror, który znamy z historii.

W co wierzy Putin?

Na pewno w russkij mir, czyli że nie ma odrębnego narodu ukraińskiego, jest trójdzielny naród rosyjski. I tu nie ma ani kropli cynizmu, żadnego kłamstwa, manipulacji – on w to naprawdę wierzy. Uważa, że język ukraiński to jedynie dialekt rosyjskiego. I myślał, że dość łatwo uda mu się zwasalizować większość terytorium Ukrainy. Myślę, że część kraju, która w międzywojniu była w granicach II Rzeczypospolitej, pokrywająca się z dzisiejszą Ukrainą Zachodnią, mogłaby stać się jakimś kadłubowym państwem, do której uciekłby Zełenski i część elit przeciwna rosyjskiej dominacji, ale wydaje się, że resztę kraju Putin chciał sobie podporządkować. Mówimy mniej więcej o terenach sowieckiej Ukrainy z okresu międzywojennego. A uważam tak dlatego, że w wielu niedawnych przemówieniach Putina bardzo mocno dostawało się Leninowi, który w przeciwieństwie do niego uważał, że Ukraińcy są oddzielnym narodem i trzeba się nad tym faktem pochylić.

Czytaj więcej

Prawica po Putinie

„Ukraina imienia Władimira Iljicza Lenina".

Właśnie, Putin tymi słowami wprost nazwał Ukrainę jego wymysłem. Lenina i Putina dzieli zasadnicza kwestia: pierwszy nienawidził wielkorosyjskiego szowinizmu, a drugi jest wielkorosyjskim szowinistą. Rzadko pamiętamy, że bolszewicy, i to dekretem Stalina, chwilę po tym, jak zdobyli władzę w Piotrogrodzie, zdecydowali o zwrocie narodowych pamiątek ukraińskich przechowywanych w Ermitażu, które zostały zagarnięte „niesprawiedliwą ręką" Katarzyny II. To był listopad 1917 r. I bolszewicy mówili wprost, że chcą zadośćuczynić ukraińskiemu narodowi, który cierpiał pod batem carów. Oni oczywiście nie robili tego z pobudek ukrainofilskich, jak zdaje się dziś zakładać Władimir Putin, ale to po prostu wynikało z marksizmu.

Marksizm miał jednak problem z kategorią narodu.

To była wielka dyskusja wśród marksistów, czy naród obiektywnie istnieje, ale akurat bolszewicy postawili na to, że tak, bo widzieli, co działo się w latach I wojny światowej, gdy w ościennych terytoriach rosyjskiego imperium rzeczywiście te narody się budziły i zaczynały się domagać własnych państw. I właśnie dlatego uznali, że za wszelką cenę muszą stłumić wielkorosyjski szowinizm, udowodnić, że komunizm nie jest jego kolejną odsłoną, bo inaczej nie przyciągnęliby innych narodów do swojego projektu opartego na równości, braterstwie itd. Ale jak już je przyciągną – myśleli – to przecież za 10–20 lat narody jako takie się rozpłyną, bo takie są marksistowskie prawa historii. I oni w to naprawdę wierzyli.

Gdy w 1914 r. przypadała setna rocznica urodzin Tarasa Szewczenki, ukraińskiego poety narodowego, carska policja robiła wszystko, by stłumić w Ukrainie jakiekolwiek próby upamiętnienia tego wydarzenia. A w 1918 r., na pierwszą rocznicę rewolucji październikowej, w Moskwie mamy już odsłonięcie jego pomnika, podczas którego przemawia Lew Kamieniew, czołowy działacz ruchu bolszewickiego, który mówi, jak to Taras Szewczenko cierpiał pod carskim batogiem i jak to źle było wtedy Ukraińcom... W cztery lata mamy kompletną zmianę. Z tego wynikała później, w latach 20., polityka tzw. korienizacji, czyli zakorzenienia, która zakładała podział na republiki wedle kryteriów etnicznych i głoszenie idei komunistycznych w językach narodowych tych republik, a także ich bardzo dużą autonomię kulturalną. W końcu, jak Lenin zobaczył wyniki wyborów do zgromadzenia konstytucyjnego w listopadzie–grudniu 1917 r., to nie mógł mieć wątpliwości, że z czynnikiem narodowym musi się poważnie liczyć.

Dlaczego?

Wyraźnie widać było, że na Podolu, Wołyniu, Połtawszczyznie, Czernihowszczyznie, Kijowszczyznie i w guberni jekaterynosławskiej mieszkańcy mają świadomość swojej narodowej odrębności, bo większość głosów dostały ukraińskie partie socjalistyczne. I jak Lenin dostał te wyniki, miał powiedzieć, że zignorowanie kwestii ukraińskiej byłoby „dużym i niebezpiecznym błędem". Rozumiał, że naród ukraiński jest realnie istniejącą siłą.

Za co konkretnie krytykuje go dziś Putin?

Miał podłożyć pod ZSRR bombę z opóźnionym zapłonem – jak się wyraził. Federacja, którą wymyślił Lenin, z rozrysowanymi konkretnymi granicami między republikami, według Putina była gotowym scenariuszem na przyszły rozbiór rosyjskiego imperium. Przecież nawet w Konstytucji ZSRR zostało zapisane, że te republiki mają prawo do odłączenia się. Oczywiście, bolszewikom nie mieściło się w głowie, że którakolwiek z nich naprawdę będzie chciała się odłączyć...

...bo po co wychodzić z „raju".

No więc właśnie – Putin dziś patrzy na to ahistorycznie. Ma jednak rację, że to miało konkretne konsekwencje w 1991 r. Można by przecież sobie wyobrazić, że gdyby ZSRR był państwem unitarnym, a Gruzini, Azerowie, Kirgizi, Uzbecy, Kazachowie, Tadżycy, Ormianie, Mołdawianie, Ukraińcy, Białorusini, Litwini, Łotysze i Estończycy zaczęli się domagać własnych państw, to bez wyrysowanych granic nie poszłoby tak łatwo. W każdym z tych przypadków trzeba by się spotkać i dogadać, gdzie się kończy np. Estonia, a gdzie zaczyna Rosja. I niewykluczone, że takie dyskusje doprowadziłyby do krwawych wojen. A tak, skończyło się w ten sposób, że po rozpadzie ZSRR miliony Rosjan pozostały w ościennych krajach, które miały w ramach ZSRR – jako republiki – wyrysowane granice. Putin uważa, że zostali oni odłączeni od swojej ojczyzny z winy Lenina i dlatego tak ostro go dziś krytykuje.

Może ma trochę racji, bo skoro Lenin rzeczywiście był wrogiem wielkoruskiego szowinizmu, to może i z rozmysłem uderzył w rosyjskie interesy.

Lenin też oczywiście był szowinistą, ale rzeczywiście nie rosyjskim, raczej rewolucyjnym. Ale skoro to dla Putina tak straszna wina, tak mocno go za to dziś krytykuje i jest takim kozakiem, to dlaczego nie wyniesie go z mauzoleum na placu Czerwonym?

Właśnie, dlaczego?

Myślę, że to dowodzi jego słabości – jednak musi się czasem liczyć z opinią publiczną. Wie, że istotna część rosyjskiego społeczeństwa odczuwa nostalgię za ZSRR, więc decydując się na wyniesienie ciała Lenina i pochowanie go w Petersburgu, jak zresztą sam Lenin sobie życzył, spowodowałby rozbicie społeczeństwa, a Putin dziś potrzebuje jak największej jedności społecznej. Dlatego próbuje pożenić nostalgię za ZSRR z nostalgią za wielkoruskim caratem. Jest w tym dużo niekonsekwencji, ale jakoś udaje mu się na razie tę układankę trzymać w całości.

Czytaj więcej

Ukraińcy są wdzięczni, ale by wygrać potrzebują więcej wsparcia

I kiedy spełni swoją historyczną misję?

No, nie spełni. Putin rzeczywiście myślał, że ludność wschodniej Ukrainy będzie witać jego żołnierzy kwiatami. To był jego największy błąd. Jestem przekonany, że takie sceny, jakie widzimy dziś w Chersoniu, gdy przecież rosyjskojęzyczni mieszkańcy miasta wychodzą do okupantów z niebiesko-żółtymi flagami, śpiewają ukraiński hymn i – co najważniejsze – nawet ich się nie boją – podważyły całą historyczną misję Putina, w którą on święcie wierzył. Ukraińcy z Mariupola i ze Lwowa, z Charkowa i Czernihowa, Kijowa, Czerniowec i Dnipra mogą dziś o sobie powiedzieć to, co mamy zapisane w preambule Konstytucji Stanów Zjednoczonych: „We the People" – My, Naród. Jeden naród. A przecież przed 24 lutego większość mieszkańców Mariupola opowiadała się za integracją z Unią Euroazjatycką, czyli quasi-gospodarczym tworem Armenii, Rosji, Białorusi i Kazachstanu. Czyli tym samym twierdzili, że bliżej im jednak do Rosji niż do Europy. A dziś ta Rosja popełnia w ich mieście zbrodnie wojenne...

Czyli ruskiego miru nie będzie?

Nie będzie, pytanie tylko, kiedy Putinowi zaskoczy w głowie, że on tej wojny, której cel zdefiniował jako zniszczenie ukraińskiej państwowości i tym samym narodu, nie wygra. 

Dr Bartłomiej Gajos (ur. 1992)

Historyk, specjalista ds. badań w Centrum Polsko-Rosyjskiego Dialogu i Porozumienia, członek redakcji portalu „Nowaja Polsza"

Plus Minus: Władimir Putin kreowany jest przez rosyjską propagandę na wielkiego historyka: siedzi w archiwach, czyta źródła, pisze artykuły naukowe. Wielkim historykiem był też Stalin – poprawiał scenariusze filmów historycznych, debatował na sympozjach naukowych. O co chodzi rosyjskim dyktatorom z tą historią?

To jest szalenie ważne, a trochę nam w Polsce umyka – częste zmiany oficjalnej historii wykształciły u większości Rosjan poczucie relatywizmu historycznego. Te zmiany zaczęły się już w 1917 r. za Lenina, potem kolejne przyszły za Stalina, a następnie za Chruszczowa, który uderzył w erę Stalina. I w końcu przyszedł rok 1991, gdy rozpada się ZSRR – nie zawsze o tym pamiętamy, ale Borys Jelcyn początkowo był mocno antykomunistyczny i rozliczał erę sowiecką. Ostatnie 100 lat to więc ciągłe odwracanie oficjalnych dziejów, dlatego Rosjanie naturalnie czują, że nie ma jednej prawdziwej historii. W rezultacie mamy przeszłość Rosji, którą trudno przewidzieć... I w gruncie rzeczy należy podążać za tym, co mówi władza.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Trwa powódź. A gdzie jest prezydent Andrzej Duda?
Plus Minus
Liga mistrzów zarabiania
Plus Minus
Jack Lohman: W muzeum modlono się przed ołtarzem
Plus Minus
Irena Lasota: Nokaut koni
Materiał Promocyjny
Wpływ amerykańskich firm na rozwój polskiej gospodarki
Plus Minus
Mariusz Cieślik: Wszyscy jesteśmy wyjątkowi