Zaprzyjaźniła się pani ze stresem?
Nie, nawet bardzo się nie lubimy. Ale akceptuję, że jest. Wmawiam sobie, że chociaż nic na to nie poradzę, to przetrwam. Czasami myślę sobie, jak bardzo nie chcę, nienawidzę siebie, że idę na start biegu o jakieś mistrzostwo. Często tak się zdarza. Jedna z koleżanek ze sztafety ma zupełnie inne podejście – nigdy się nie stresuje, bardzo luźno podchodzi do wszystkiego. Niektórzy wymiotują, co chwilę biegają do toalety, a ona twierdzi, że gdyby miała tak przed każdym startem, to by się wykończyła. Też nie lubię tego stresu, kiedy mam paraliż i nie chcę biegać, też się martwię, że się wykończę, że osiwieję. Ale nic na to nie poradzę.
Andre Agassi mówił, że nienawidził tenisa.
Wiem. Ja też miewam takie myśli o bieganiu. I nawet później, kiedy wygram, stoję i zastanawiam się, czy było warto. I myślę, że nie. Te chwile radości nie wynagradzają wysiłku i nerwów przed zawodami. Ale to trwa chwilę, bo po kilku dniach staję na bieżni i znowu chcę walczyć i poczuć adrenalinę. Złe myśli są moim uzależnieniem, tak jak sport, który trochę kocham, a trochę nienawidzę.
Może startuje pani z próżności, dla sławy?
Każdy sportowiec musi być trochę próżny, ale chyba nie dlatego biegam. Nie podoba mi się szum wokół mnie, jaki pojawia się po medalach. Ludzie dzwonią, zapraszają do telewizji, a ja myślę sobie, że tylko pobiegłam i teraz mam ochotę usiąść przed telewizorem, napić się herbaty, a później wyjść na spacer z psem. I dajcie mi wszyscy święty spokój. Nie chcę tego gwaru, poklasku, nie chcę słuchać, jaka jestem wspaniała. Z drugiej strony, kiedy przegram i patrzę na kogoś innego, kto celebruje zwycięstwo, to ukłucie zazdrości jednak jest. Może to jest ta próżność, że chcę być najlepsza? Ale robię to sama dla siebie, a niekoniecznie po to, żeby mnie inni doceniali. Chodzi o to, żebym ja była zadowolona i żeby mój mąż i rodzina byli zadowoleni. To oni wiedzą, ile kosztował mnie sukces, to jest nasze wspólne osiągnięcie.
Do zainteresowania mediów też się pani przyzwyczaiła?
Są to oczywiście dodatkowe obowiązki, ale przyjemne. Problemem jest tylko to, że naprawdę mam mało czasu dla siebie. Jestem poza domem jakieś 250 dni w roku i kiedy w końcu mogę zobaczyć się z mężem na dłużej niż jeden dzień, to chciałabym posiedzieć w domu. A tu muszę nagle jeździć i okazuje się, że trzy tygodnie wakacji spędzam w samochodzie, udzielam wywiadów, załatwiam różne sprawy. Andrzej się na mnie wkurza: „Wyjdź z tego Instagrama, Facebooka, nie wstawiaj nic, z nami posiedź, z rodziną". Marudzi, że nie ma mnie dla niego, a jestem dla wszystkich.
Pani mężowi polski sport wiele zawdzięcza. Po igrzyskach w Rio przekonał panią, że nie warto jeszcze kończyć kariery.
Rzeczywiście miałam takie myśli, bo nie zdobywałam tego, co chciałam. Nie czułam się najlepsza, a przecież o to chodzi w sporcie, by kimś takim zostać, albo przynajmniej widzieć na to szansę. Rodzina, ale głównie mąż, tłumaczyła mi, że dopiero zaczynam swoją karierę, że mam talent i nie wolno mi się za szybko poddawać. Mówili mi, że wszystko dopiero przede mną i że chyba nie chcę skończyć jako ktoś, komu wystarczył sam udział w igrzyskach. Po tylu latach walki, muszę się postarać, żeby zaistnieć, coś osiągnąć, żeby moje nazwisko było znane. Wszystko na marne? To rzeczywiście byłoby bez sensu, zaufałam najbliższym i okazuje się, że dobrze na tym wyszłam. Przez trzy lata od tego czasu stałam się jedną z najbarwniejszych zawodniczek na moim dystansie i jedną z najlepszych w Polsce. Lepsze wyniki ode mnie osiągnęły tylko trzy biegaczki. Rozwinęłam się pod względem wyników, ale także jako człowiek, inaczej patrzę na siebie, na życie. Wierzę w swoje możliwości jeszcze bardziej i mogę wreszcie powiedzieć, że je znam.
Szczyt będzie w Tokio?
Czas tak szybko leci, że igrzyska są już za chwilę. Po Rio bałam się, że nie dam rady tyle wytrzymać, że nie mam szans, a teraz jak pomyślę, że w przyszłym roku miałabym przestać biegać, to chyba jednak zmienię zdanie. Kończyć karierę, kiedy biega się tak szybko? Niemożliwe. Chciałabym w Tokio wywalczyć z dziewczynami medal w sztafecie, a później dokończyć rok, a może i jeszcze jeden. Nie wiem, jakie będę miała plany, czy będę chciała już mieć dzieci i osiąść gdzieś na stałe. Jeśli utrzymam formę, nie będę miała kontuzji, to wtedy podejmę ostateczną decyzję.
Jaki medal w sztafecie na igrzyskach będzie sukcesem?
Jakikolwiek. To będzie taki poziom, że miejsce w pierwszej trójce będzie gigantycznym osiągnięciem. Dużo większym niż srebro na mistrzostwach świata w Dausze. Pewnie też trzeba będzie po raz kolejny pobić rekord Polski, żeby w ogóle się liczyć.
Z Amerykankami wygrałyście w maju w Jokohamie, z Jamajkami – w Katarze. Nie ma już rywalek z kosmosu? Wszystko jest w waszym zasięgu?
Rywalki z kosmosu wciąż są. Widzieliśmy, co w finale pokazała Salwa Eid Naser. W ogóle się tego nie spodziewałam – taka dziewczynka, niższa o głowę, nie że jakoś super nabita mięśniem i taki niesamowity wynik wykręciła w swoim piątym biegu. Myślę, że nigdy nie będę w stanie biegać w granicach 48 sekund. Może gdybym była prowadzona od dziecka jak należy, to mogłabym dziś biegać szybciej, ale obecnie to jest dla mnie niewyobrażalne. Nie wiem, jak miałabym tego teraz dokonać, z jak dużej górki musiałabym biec. Do kosmosu mam daleko. Ale wierzę, że w sztafecie, to możemy z amerykańskim kosmosem rywalizować, jak równe z równymi.
Co to znaczy, że „gdyby była pani prowadzona jak należy"?
Bo nie byłam. Na początku skakałam wzwyż, miałam przejścia zdrowotne, a później treningowe – z trenerami, którzy nie znali się na swojej pracy. Dopiero Marek Trzciński wprowadził metody, które mi bardziej odpowiadały, ale tak naprawdę odżyłam, gdy trafiłam w ręce mojej mamy, która została moim trenerem. Ale też musiało minąć trochę czasu, zanim poznała tajniki ćwiczeń, których potrzebuję, i opracowała sposób na poprawę moich rezultatów. To przy niej naprawdę się rozwinęłam.
Trochę nie wyobrażam sobie pracy z mamą.
A ja z tatą. Z mamą nie mam problemu.
Nie pojawiają się nieporozumienia, które później przenosicie na grunt prywatny?
Zdarzają się, ale rzadko. Ufam mamie, ona mnie czuje. Nie pyskuję na treningu, nie podważam jej metod, chociaż tak bywało na początku. Teraz wiem, że każde ćwiczenie jest po coś, że nie muszę robić niczego bez sensu. Mama wszystko mi tłumaczy, rozumiemy się i nie tracimy czasu na głupie gadki.
Zawsze była pani córeczką mamusi?
Tak. Mam jeszcze o rok młodszego brata, więc tata też nie był sam.
A dlaczego nie wyobraża sobie pani pracy z tatą? Jego żeglarska przeszłość wymagałaby większego przekwalifikowania?
Nie dogadalibyśmy się. On wie wszystko najlepiej i nie ma dyskusji. Cały czas byśmy się kłócili.
Jaki miała pani dom?
Byłam kochanym dzieckiem, rodzice zawsze mi mówili, że jestem mądra, piękna i ze wszystkim sobie radzę. Może dlatego wyrosłam na pewną siebie kobietę, która wie, że nawet jak coś nie idzie, to i tak zaraz pójdzie. Wsparcie rodziny jest dla mnie podstawą, bez niego byłoby mi bardzo trudno. Mówi się, że można wyjść ze wsi i coś osiągnąć, albo z małej miejscowości, albo z patologicznych rodzin – i rzeczywiście można, ale do tego trzeba mieć cholernie silny charakter. Zawsze musi być ktoś, kto nami pokieruje, nieważne, czy bliscy, czy przyjaciele. Ja miałam takie osoby – ktoś wiedział lepiej i potrafił wskazać mi kierunek, kiedy miałam fiu-bździu w głowie. Jak ktoś idzie na własną rękę, bez wsparcia, to tym silnym charakterem robi karierę „na przekór", na zasadzie „ja wam wszystkim pokażę", ale to trudniejsza wersja dla twardzieli.
Płacze pani częściej z żalu czy radości?
Z żalu, bezsilności i smutku. Z radości bardzo rzadko, wtedy cieszę się całym ciałem. Czasami nie wytrzymuję, kiedy nie mam siły na zawodach czy po treningach, jednak nie są to częste przypadki. Na filmach też mi się zdarza płakać, ale jak nikt nie patrzy. W ogóle najczęściej płaczę w samotności – nic nikomu nie mówię, tylko siadam i płaczę, nawet z głupich powodów. Hormony źle działają, coś upuszczę, coś mi wypadnie i ryczę. Staję się typową babą.
A płacze pani w samotności, bo musi uchodzić za twardzielkę?
Musieć pewnie nie muszę, ale chcę. To podświadome. Niech wszyscy myślą, że jestem niezniszczalna i ze stali.
A nie chciałaby pani tak czasami w domu zrzucić zbroi?
W domu to ja jestem, o mój Boże, najsłabsza na świecie. Każdy słoik daję mężowi, żeby otwierał. Pokazuję, że potrzebuję pomocy. „Jak mi źle, przynieś mi herbatki. Zrób obiad. Nie mam siły" – powtarzam. Nie trwa to długo, ale są momenty, kiedy chcę być słabą kobietką. Czasami jestem słaba tylko po to, żeby mąż poczuł się mężczyzną. Poradziłabym sobie, ale nie chcę.
Podobno często pani marudzi?
Non stop. Zdarzają się takie momenty, że wszystko jest na „nie" i irytuje mnie każdy drobiazg. Ale tak ma chyba każdy człowiek. Na co dzień jestem marudą treningową, przed startem też narzekam. Choć wiem, że będzie dobrze to i tak gadam, że będzie źle. Pesymistycznie wszystko widzę. Wyrzucam te myśli z siebie, bo w środku wiem, że będzie dobrze, i tak sobie tylko gadam. A może robię to po to, żeby mnie przekonywali, że jest inaczej.
A czyta pani o sobie komentarze w internecie?
Już nie. Kiedyś mi się zdarzało, ale częściej się śmiałam, niż załamywałam. Ludzie piszą straszne pierdoły, są bardzo zawistni. Nie wyrażają opinii, tylko sieją hejt. Po moim ślubie pojawiły się zdjęcia z wesela i nikt, ale naprawdę nikt, nie napisał pozytywnego komentarza. Ludzie prosto w oczy mi mówili, że pięknie wyglądałam, a ceremonia była cudowna, a później czytałam prawdę internetu: że miałam rękawiczki niepasujące do sukienki, że mój mąż to mógłby się ogolić, bo wygląda jak talib, że mam profil jak ptak, a zamiast nosa klamkę. Nie brałam tego do siebie, bo wiem, że wyglądałam pięknie i był to najwspanialszy dzień mojego życia, ale byłam zszokowana, ile w ludziach jest zawiści. Nawet jakbym pomyślała, że ktoś ma brzydką sukienkę, to i tak bym tego nigdy nie napisała.
Jest pani zazdrosna o sukcesy innych? Wspominała pani w jednym z wywiadów, że kiedy wygrała pani z Justyną Święty, prasa pisała, że to ona przegrała, zamiast pisać o zwycięzcy.
Moment był fajny, bo wygrałam, niefajny, bo zostałam w cieniu. Było jakieś tam małe ukłucie żalu, ale proszę mnie dobrze zrozumieć – kiedy Justyna wchodziła do finału wielkiej imprezy, to jej zazdrościłam, bo też chciałam się tam znaleźć, jednak cieszyłam się, że ona tam weszła, że mamy Polkę w finale, że mam tam koleżankę. Czym innym było jednak, kiedy nie dostrzegano moich zwycięstw, to było dla mnie nieprzyjemne. Bliscy szybko jednak postawili mnie do pionu, przypomnieli mi, że muszę sama znać swoją wartość, niczym się nie przejmować. Jestem ambitna, ale nie chorobliwie, raz jedna jest na szczycie, raz inna.
—rozmawiał Michał Kołodziejczyk
(redaktor naczelny WP SportoweFakty)