Niewątpliwie, zaufanie do wymiaru sprawiedliwości warto budować na wielu filarach. Wymienić tu można czytelne dla obywatela procedury sądowe, sprawność postępowania nieuchybiającą jego jakości, egzekwowalność świadczeń zasądzanych wyrokami czy zrozumiały język, którym posługiwać się powinni sędziowie, aby dla strony postępowania jasne było nie tylko to, czy daną sprawę (w uproszczeniu, rzecz jasna) wygrała, czy też przegrała z kretesem, ale nade wszystko – dlaczego.
Przyjmowanie, iż wszystkie z wymienionych kryteriów polski wymiar sprawiedliwości spełnia równocześnie, dowodziłoby albo nadmiernego optymizmu, albo braku sądowej praktyki. Założyć jednak można, że niemal każda ze spraw, które trafiają pod osąd, charakteryzuje się przynajmniej jednym z elementów opisanych na wstępie. Jeśli zatem, przykładowo, sędzia nie jest uprzejmy, to może sprawnie proceduje. Jeśli szybkość nie jest mocną stroną sprawy, to może przewodniczący składu pochyla się nad pouczaniem stron i nakłania je do ugody.
Czytaj też:
Więcej elektroniki w sądach cywilnych
Cokolwiek jednakże powiedziałoby się o sędziach czy przepisach, warto mieć świadomość, iż jednym z elementów społecznego szacunku do sądownictwa jest także to, jak sąd – nie mylić z sędzią – wygląda. Przyznaję, że choć od początku aplikacji miałam okazję stawać przed sądami różnej urody, a niektórych była dyskusyjna, najpewniej nie da się znaleźć ani jednego głosu przemawiającego za tym, że w sądach rejonowych na warszawskiej ulicy Kocjana drzemie choćby odrobina uroku.