Posada ministra to nie tylko uścisk ręki prezydenta na starcie, wygodny gabinet w centrum stolicy, limuzyna z kierowcą, częste przecinanie wstęgi i inne splendory. To także odpowiedzialność – od chwili nominacji aż do przekazania urzędu następcy. Niestety, patrząc na to, co dzieje się przed polsko-ukraińskimi przejściami granicznymi, mam wrażenie, że dotychczasowy polski minister infrastruktury już dawno abdykował.
Od trzech tygodni trwają tam zorganizowane przez polskich transportowców blokady. Stanęły przejścia w Hrebennem, Dorohusku, Korczowej, a w poniedziałek całodobowa blokada objęła także Medykę. Protestujący domagają się usprawnienia ruchu, np. puszczania bez kolejki polskich ciężarówek wracających na pusto z Ukrainy. A także przywrócenia zezwoleń na przewozy dla Ukraińców, słowem ograniczenia działalności ich rywali na terenie UE.
Czytaj więcej
Ostatnie duże przejście graniczne pomiędzy Polską i Ukrainą zostanie zablokowane dla tirów.
Minister infrastruktury Andrzej Adamczyk umył ręce w sprawie blokad, mówiąc że to problem Ukrainy i Unii Europejskiej. A jeszcze na początku września na spotkaniu przedstawicieli unijnych resortów transportu chwalił się, że dbałość o drożność korytarzy komunikacyjnych w tej części Europy to „nasz szczególny obowiązek”.
Konflikt eksplodował, mimo że po wybuchu wojny w Ukrainie wzajemny handel rósł wręcz wykładniczo, a wraz z nim przewozy towarowe, o które konkurują polscy i ukraińscy przewoźnicy. Polski eksport na Ukrainę skoczył w 2022 r. aż o 55 proc. (licząc w euro) i kontynuował zwyżkę w 2023 roku – w okresie styczeń–wrzesień o 25 proc. r./r. A i import stamtąd znacznie wzrósł. W efekcie – jak szacują transportowcy – liczba kursów ciężarówek przez wspólną granicę podniosła się do miliona rocznie, aż trzykrotnie wobec okresu sprzed wojny.