Andrzej Halesiak: Stagflacja: lekcje z lat 70.

Przy globalnym szoku podażowym opóźnianie procesów dostosowawczych prowadzi do „zatarcia silnika” gospodarki i kończy się ostatecznie nie jednym, ale dwoma problemami: wysokiej inflacji i wysokiego bezrobocia.

Publikacja: 08.11.2022 03:00

Andrzej Halesiak: Stagflacja: lekcje z lat 70.

Foto: Bloomberg

Stagflacja to pojęcie, które zostało sformułowane w połowie lat 60. XX wieku, a popularność zdobyło w latach 70. Dziś na nowo zagościło w naszych słownikach – rośnie ryzyko, że wysoka inflacja i słaby wzrost (poniżej potencjalnego) mogą znów nabrać trwałego charakteru. Czy warto sięgać po lekcje, jakie płyną z tamtych, dość odległych już, doświadczeń? Tak, równocześnie pamiętając, że dzisiejszy świat jest zdecydowanie inny.

Podobieństwa nieliczne, ale istotne

Jeśli doszukiwać się podobieństw do lat 70. minionego wieku, to warto zwrócić uwagę na trzy. Po pierwsze, podażowy charakter szoku, prowadzący do stagflacji – ograniczenia w podaży, głównie surowców, choć tym razem towarzyszą im także zaburzenia w innych obszarach (np. dostaw chipów czy żywności).

Po drugie, podobnie jak w latach 70. problem zagrożenia stagflacją został na wczesnym jej etapie zlekceważony przez decydentów, w szczególności tych od polityki monetarnej. Jeszcze niedawno szefowie banków centralnych dość zgodnie głosili, że „inflacja ma charakter przejściowy” i że „zacieśnianie polityki monetarnej nie jest konieczne”. Zarówno w latach 70., jak i teraz takim podejściem zmarnowano trochę cennego czasu, pozwalając na to, by inflacja zaczęła rozlewać się po wielu kategoriach dóbr i usług, niejako zaczęła żyć własnym życiem.

Podobieństwa występują też w zakresie polityki fiskalnej. W latach 70. dość powszechne było jej luzowanie, z reguły ze względów politycznych. Także obecnie wiele rządów idzie tą drogą, tłumacząc się potrzebą sytuacji. Polska jest tu dobrym przykładem; tegoroczne obniżki podatków, różne formy subwencji, waloryzacji i ekstra świadczeń można szacować na ponad 5 proc. PKB. Jeśli te działania są źle ukierunkowane, to mogą podsycać popyt, wzmacniając tym samym negatywne efekty szoku podażowego i zmieniając charakter procesów inflacyjnych.

Różnic jest więcej

Najbardziej fundamentalna różnica pomiędzy obecną sytuacją a tą z lat 70. sprowadza się do stwierdzenia, że świat jest dziś zupełnie inny. Po pierwsze, uzależnienie gospodarki od energii i surowców jest mniejsze. Dla przykładu, w latach 70. na 1000 dolarów PKB (w cenach stałych) przypadała jedna baryłka zużytej ropy, a dziś ok. 60 proc. mniej.

Po drugie, inne są rozwiązania instytucjonalne. W latach 70. mandaty banków centralnych były znacznie bardziej rozmyte, nie miały one takiej skali niezależności i bezpośrednich celów inflacyjnych. Inne były też mechanizmy płacowe – mieliśmy do czynienia z wysokim stopniem uzwiązkowienia (w niektórych krajach przekraczającym 50 proc.), scentralizowanym ustalaniem płac oraz znacznie bardziej powszechną indeksacją płac do inflacji. Dziś rola związków zawodowych jest znacznie mniejsza, np. w Polsce do związków zawodowych należy mniej niż 10 proc. pracujących. W efekcie istnieje możliwość bardziej elastycznego kształtowania wynagrodzeń, co ogranicza (choć nie eliminuje) potencjał wystąpienia spirali cenowo-płacowej.

Kolejna kwestia odnosi się do skali ufinansowienia gospodarki. Dziś jest ona znacznie większa, a działanie rynków i instytucji finansowych znacznie mniej przejrzyste. Wprawdzie po globalnym kryzysie finansowym uczyniono sporo, by sytuację w tym względzie poprawić, ale system finansowy to nadal po części „czarna skrzynka”. Ogranicza to możliwość przewidywania konsekwencji działań o charakterze monetarnym, co jest o tyle ważne, że stabilność finansowa stała się w ostatnich latach dodatkowym celem prowadzonej przez banki centralne polityki. W praktyce oznacza to, że walka z inflacją (np. poprzez podwyżki stóp) może w pewnym momencie natrafić na ograniczenie, którym będzie będące efektem ubocznym tej walki zagrożenie destabilizacją systemu finansowego. Innymi słowy, niektóre banki centralne mogą nie być w stanie uczynić wszystkiego co konieczne („whatever it takes”), by osiągnąć zakładany cel inflacyjny.

Wnioski

W kontekście wniosków pierwsza rzecz, na którą trzeba zwrócić uwagę, to fakt, że z punktu widzenia pojedynczego kraju – zwłaszcza małej gospodarki, takiej np. jak polska – możliwości przeciwdziałania inflacji wywołanej globalnymi szokami podażowymi są mocno ograniczone. Potwierdza to epizod XX-wiecznej stagflacji – główną zasługę w jego zakończeniu wielu przypisuje wprawdzie agresywnej polityce monetarnej (w USA Paula Volckera), ale nie należy zapominać, że zbiegło się to z pojawieniem olbrzymiej nadwyżki podaży ropy na rynkach światowych i spadkiem jej ceny.

Powyższe nie oznacza, że nic nie można zrobić. Wskazuje natomiast, że kluczowe jest dostosowanie odnoszące się bezpośrednio do natury szoku. W przypadku szoku podażowego wyjścia są dwa. Pierwszym jest znalezienie alternatyw – nowych źródeł czy kierunków dostaw, wykorzystanie substytutów itp. To z reguły wymaga czasu. Dlatego pierwszą linią dostosowania powinny być zmiany popytu, jego optymalizacja. W każdej gospodarce istnieją dość proste i stosunkowo bezbolesne możliwości ograniczania popytu rzędu 10–20 proc. (w zależności od surowca i formy zastosowania), a gospodarki są dziś znacznie bardziej elastyczne niż w latach 70. Trzeba do tego dostosowania doprowadzić jak najszybciej, tym bardziej że podażowe szoki przybierają dość często formę występujących po sobie fal, a nie pojedynczych zdarzeń.

Aby tak się stało, sygnały cenowe muszą zostać przeniesione na końcowych użytkowników, by odczuli oni bodziec do podjęcia optymalizacji. Innymi słowy, w przypadku szoku podażowego przejściowy skok inflacji nie musi być niczym złym, może się okazać istotnym mechanizmem dostosowawczym. Szybkość i efektywność działania tego mechanizmu można jeszcze zwiększyć, o ile wesprze się firmy i gospodarstwa domowe programami termomodernizacji, rozwoju odnawialnych źródeł energii, wymiany źródeł ciepła itd. Temu wszystkiemu powinny towarzyszyć wzmożone działania antymonopolowe – doświadczenia z przeszłości (ale także te z ostatnich miesięcy) wyraźnie wskazują, że duża zmienność cen jest przez monopolistów i oligopolistów – te formy dominują na rynku energii i surowców – wykorzystywana do ich zawyżania i uzyskiwania w ten sposób nieuzasadnionych zysków.

Wspomniane wyżej działania nie wykluczają podjęcia działań osłonowych w przypadku wybranych grup (np. najuboższych gospodarstw, niektórych firm/branż), a także „ścinania wierzchołków cenowych” lub ich kompensowania – ze względu na sposoby ustalania cen na rynku energii i surowców mogą się one okazać zabójcze nawet dla najbardziej efektywnych przedsiębiorstw.

Jeśli jednak kompensowanie wyższych cen jest powszechne i na dużą skalę, to pierwsza linia obrony przed długotrwałą stagflacją – poprzez spadek zapotrzebowania – upada. Wówczas zaczyna się prawdziwy problem – procesy inflacyjne zaczynają rozlewać się oraz zmieniać charakter na podażowo-popytowy. Niestety, w związku z tym co opisałem na początku – nieadekwatności polityki monetarnej i fiskalnej – po części już się tak stało. To znacznie podnosi prawdopodobieństwo, że wysoka inflacja pozostanie z nami na dłużej. Tym bardziej że w przypadku głównych banków centralnych wymagany do ograniczenia inflacji wzrost stóp może się „zderzyć” ze wspomnianą wcześniej kwestią bezpieczeństwa systemu finansowego.

Kosztów nie da się uniknąć

W tym miejscu przechodzimy do ważnej kwestii, czy można uniknąć kosztów szoku, z jakim mamy do czynienia? W przypadku kraju takiego jak Polska – dużego importera netto surowców – nie ma na to żadnego sposobu. Wszystko, co można zrobić, to minimalizować koszt, chroniąc przy tym najbardziej wrażliwe grupy. To scenariusz, w którym bodziec cenowy (w połączeniu z systemami wsparcia energo- i surowco-efektywności) prowadzi do możliwie szybkiej redukcji popytu oraz zmiany struktury podaży (np. na odnawialne źródła energii), a równocześnie polityka makroekonomiczna zabezpiecza przed zmianą charakteru procesów inflacyjnych. To może oznaczać krótkotrwałą recesję.

Tu dotykamy ważnego aspektu. Recesja jest niekiedy potrzebna dla złapania przez gospodarkę nowej, właściwej równowagi, a równocześnie żyjemy w świecie, w którym każdy okres spowolnienia – nie mówiąc już o recesji – traktuje się jako sromotną porażkę polityki gospodarczej. Tymczasem dużo bardziej istotne od samego faktu recesji jest to, jak właściwie ją wykorzystać, tzn. na przeprowadzenie koniecznych dostosowań strukturalnych. Szok, z jakim mamy do czynienia, wymaga realokacji i zmiany aktywów na bardziej efektywne energetycznie, czyli nowego ukierunkowania procesów inwestycyjnych. Ubocznym tego efektem będzie też to, że część modeli biznesowych – szczególnie tych opartych na „tanim pieniądzu” – może w nowych uwarunkowaniach okazać się trwale niewypłacalna i tym firmom trzeba pozwolić upaść. Ich zasoby zostaną szybko wykorzystane do nowych przedsięwzięć.

Także bezrobocie w wielu krajach nie musi stanowić problemu. Demografia sprawia, że liczba osób w wieku produkcyjnym się kurczy (w Polsce o 200–250 tys. rocznie), więc pracodawcy trzy razy się zastanowią, zanim kogoś zwolnią. Nawet jeśli ktoś zostanie przez pewien czas bez pracy, to może się dla niego okazać owocny czas – instytucje rynku pracy powinny zapewnić mu niezbędne wsparcie finansowe oraz przeszkolenie, w Polsce np. w zakresie deficytowych kompetencji cyfrowych. Z punktu widzenia gospodarki to doskonała inwestycja w przyszłość, a z indywidualnej perspektywy – duża szansa na to, by kolejna praca była tą „z wyższej półki”.

Reasumując, kluczowe wnioski płynące z lat 70., a mające zastosowanie do obecnej sytuacji, wskazują, że polityka krajowa nie jest w stanie zniwelować oddziaływania globalnego szoku podażowego, ale może pozwolić na maksymalnie szybkie zejście w dół z inflacją, gdy tylko zewnętrzne uwarunkowania stworzą na to przestrzeń. Z kolei opóźnianie procesów dostosowawczych prowadzi do „zatarcia silnika” gospodarki i kończy się ostatecznie nie jednym, ale dwoma problemami: wysokiej inflacji i wysokiego bezrobocia.

Autor jest członkiem TEP i Rady Programowej Kongresu Obywatelskiego

Stagflacja to pojęcie, które zostało sformułowane w połowie lat 60. XX wieku, a popularność zdobyło w latach 70. Dziś na nowo zagościło w naszych słownikach – rośnie ryzyko, że wysoka inflacja i słaby wzrost (poniżej potencjalnego) mogą znów nabrać trwałego charakteru. Czy warto sięgać po lekcje, jakie płyną z tamtych, dość odległych już, doświadczeń? Tak, równocześnie pamiętając, że dzisiejszy świat jest zdecydowanie inny.

Pozostało 95% artykułu
Opinie Ekonomiczne
Witold M. Orłowski: Gospodarka wciąż w strefie cienia
Opinie Ekonomiczne
Piotr Skwirowski: Nie czarne, ale już ciemne chmury nad kredytobiorcami
Ekonomia
Marek Ratajczak: Czy trzeba umoralnić człowieka ekonomicznego
Opinie Ekonomiczne
Krzysztof Adam Kowalczyk: Klęska władz monetarnych
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Opinie Ekonomiczne
Andrzej Sławiński: Przepis na stagnację