Gdy w drugiej połowie lat 60. trwały w USA przygotowania do lotu na Księżyc, inflacja trzymała się ziemi – fluktuowała wokół 1 proc. rocznie. W latach 70. wsiadła jednak do rakiety i na koniec dekady doleciała aż do 14 proc. Zapalnikiem był kryzys naftowy: najpierw wojna Jom Kippur i naftowe embargo w 1973 r., a w 1979 r. rewolucja irańska. Ceny ropy z kilku dolarówza baryłkę skoczyły najpierw powyżej 10, a potem niebezpiecznie zbliżyły się do 40.
Czytaj więcej
W USA inflacja jest najwyższa od 2008 r., a w dwóch krajach strefy euro jej poziom stał się już wyższy niż w Polsce. W okiełznaniu drożyzny w nadchodzących miesiącach mogą nadal przeszkadzać zaburzenia w łańcuchach dostaw.
Wzrost inflacji miał przyczyny podażowe i zewnętrzne (skąd my to znamy?), ale nakręciła go gołębia polityka Federal Reserve, czyli amerykańskiego banku centralnego. Władze monetarne długo ignorowały problem (skąd to znamy?), z którym wziął się za bary dopiero nowy szef Fedu Paul Volcker. Mocno podniósł stopy procentowe i ograniczył inflację do akceptowalnych 3,2 proc. Ale gigantycznym kosztem spóźnionej reakcji były recesja i skok bezrobocia do najwyższego poziomu od zakończenia II wojny światowej. Piszę o tym, bo świat znów przeżywa szoki podażowe, w Europie szaleje kryzys energetyczny, a banki centralne – od Fedu poprzez EBC, na NBP skończywszy – prowadzą gołębią politykę w trosce o nietłumienie popandemicznego odbicia w gospodarce.
W reakcji na wzrost inflacji banki centralne sąsiednich Czech i Węgier już dawno zaczęły normalizować politykę pieniężną. Nasz aż do października mamił Polaków, że wyskok inflacji jest przejściowym efektem wzrostu cen ropy, polityki klimatycznej Unii, wreszcie wyższych stawek za wywóz śmieci. Rada Polityki Pieniężnej zareagowała dopiero, gdy inflacja skoczyła do niespotykanego od 20 lat poziomu 5,9 proc,. z perspektywą szybkiego dobicia do 7 proc. Nadal realne stopy procentowe są jednak rekordowo ujemne – poniżej minus 5 proc.
Szybko rosnące ceny są rządowi na rękę, bo w budżecie wydatki zaplanowano przy dużo niższym poziomie inflacji, której wzrost zwiększa dochody państwa, szczególnie z VAT. Ten dodatkowy zastrzyk można przecież wydać na prezenty dla własnego elektoratu w rodzaju 14. emerytury. Dlatego władze problem lekceważą, np. premier przekonuje, że przecież pensje rosną szybciej od cen. Sęk w tym, że nie wszędzie, czego świadectwem są protesty pracowników medycznych i nauczycieli.