To byłaby powtórka z historii, gdyż w roku 1984, tuż po zbojkotowanych przez ZSRR i jego zniewolonych sojuszników igrzyskach w Los Angeles zorganizowano w Moskwie zawody – rekompensatę dla tych, którzy do Kalifornii polecieć nie mogli. Taki był plan, ale niewiele z tego wyszło.
Byłem na tych pseudoigrzyskch i pamiętam przede wszystkim otwarcie, gdy na stadion wjechały papierowe czołgi, a tłum na murawie powitał je jak zwiastun wolności dla uciśnionych narodów. Wciąż mam też w oczach wcale nietajony uśmiech dziennikarzy, gdy kubański gwiazdor Alberto Juantorena (o zwycięstwo w biegu na 800 m walczył z nim Ryszard Ostrowski i obu przyznano złote medale) zapewniał, jaki jest szczęśliwy, że może kończyć karierę w bratniej Moskwie, a nie wrażym Los Angeles.
Czytaj więcej
Rosja planuje wznowić zawody Przyjaźń w przyszłym roku, 40 lat po ich pierwszej edycji - zapowiedział minister sportu Oleg Matycyn prezydentowi Władimirowi Putinowi.
Wszyscy wiedzieliśmy, że to farsa, także Jacek Wszoła i Władysław Kozakiewicz, który wrócił wówczas do Moskwy cztery lata po swym sławnym geście. Wysłannik francuskiej gazety sportowej „L’Equipe” bardzo chciał z nim zrobić wywiad, ale chyba nic z tego nie wyszło, może było jeszcze za wcześnie, Kozakiewicz dopiero rok później podjął decyzję o emigracji do RFN.
Sytuację najlepiej podsumował dziennikarz z Węgier. Gdy wręczano nam wydane na kredowym papierze dzieło pt. „Olimpijska reprezentacja ZSRR 1984”, powiedział: „To najdziwniejsza książka, jaką dostałem w życiu”. Wszyscy czuliśmy to samo.