Już cztery miesiące minęły od wybuchu wojny. Nie ma nadziei na jej koniec, ale zniknął też strach przed bezpośrednim zagrożeniem. Kijów wraca do życia, Charków liże rany. O Buczy i Mariupolu staramy się nie myśleć. Zostali ludzie.
A skoro zostali, muszą się u nas jakoś urządzić: mieszkać, pracować, żyć. Wydźwięk badań IBRiS dla „Rzeczpospolitej” jest jednoznaczny – czas bezinteresownej pomocy się skończył. I tak jak w przypadku osób dotkniętych bezdomnością, wielu z nas mówi: niech państwo sobie z tym poradzi. Albo niech te lenie wezmą się do roboty. Nieliczni mówią coś o prawach człowieka i o tym, że nie zawsze jest możliwe pójście do pracy, ale większość społeczeństwa, wciąż dumna ze swojej tolerancji dla uchodźców, zajmuje się walką z domowymi demonami: inflacją i polityką.
Czytaj więcej
Praca zarobkowa i wysłanie dzieci do polskiej szkoły – tym warunkujemy pobyt Ukraińców w naszym kraju.
To pewnie naturalna kolej rzeczy. Ale zanim zaczniemy wymagać, warto sprawdzić, czy ci, którzy zostali w Polsce, bo nie mają dokąd wracać albo nie są w stanie zwalczyć traumy, rzeczywiście dostali szansę, by dołączyć do naszego grona – zadowolonych z siebie rodaków.
Czy respondenci postrzegają „uchodźców” według norm wojennych, czyli przede wszystkim jako kobiety z dziećmi i osoby starsze, czy raczej staje im przed oczami obraz sprzed wojny – krzepkiego robotnika z sąsiedniej budowy? Nie ma wątpliwości, że znajomość polskiego przyda się każdemu przybyszowi, ale czy ludzie, którzy dotarli do naszego kraju z jedną walizką, rzeczywiście otrzymali szansę na naukę? Czy matki małych dzieci mają naprawdę zapewnioną opiekę żłobkową i przedszkolną? „Niech same zorganizują pomoc: jedna może siedzieć z dziećmi, a reszta niech idzie do roboty” – komentował ktoś niski poziom zatrudnienia ukraińskich kobiet. To właściwie czego my chcemy: integracji uchodźców czy alienacji i powstawania enklaw etnicznych?