Rzeczpospolita: Trzeba mieć dużo odwagi, żeby zrobić film o Godardzie.
Michel Hazanavicius: Pewnie tak, zwłaszcza we Francji. Ale przeczytałem książkę napisaną przez jego pierwszą żonę Anne Wiazemsky i zakochałem się w jej bohaterach. To pasjonująca historia miłosna, na dodatek zanurzona w bardzo interesujących, naznaczonych rewoltą latach 60.
W wywiadzie dla brytyjskiego „Guardiana" powiedział pan: „Godard przypomina przywódcę sekty, ale ja jestem agnostykiem".
Wiazemsky spisała swoje wspomnienia i miała do tego pełne prawo. Tymczasem wielu fanów Godarda było oburzonych i miało do niej pretensje. Bo dotknęła narodowej świętości. Geniusza. Ikony. Niebywała sytuacja, która zresztą ma wiele wspólnego z tym, co dzieje się dzisiaj w świecie kina. Czy dlatego, że ktoś robi świetne filmy, ma nie być osądzany jako człowiek? To nie jest takie proste. Ja w swoim filmie nie chcę burzyć legendy Godarda. Chcę tylko podkreślić: można jego kino szanować, wręcz uwielbiać, ale to nie znaczy, że nie wolno zrobić sobie z jego postawy życiowej czy politycznej żartu, że nie można go oceniać. A nawet stworzyć jego karykatury.
Narysował pan jego portret dość grubą kreską.