Od chwili, gdy pojawił się w filmie Godarda „Do utraty tchu” był jedną z największych gwiazd francuskich. Twarzą Nowej Fali, a jednocześnie – w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych - jednym z najpopularniejszych aktorów swojego kraju, razem z Alanem Delonem, który po jego śmierci wyznał: „Straciłem przyjaciela, znaliśmy się 60 lat, pracowaliśmy razem i przyjaźniliśmy się”. Ikoną pozostał na zawsze.
Miał, jak sam mówił, „zmiętą twarz”, nos złamany w czasie bokserskiego treningu, duże usta. Tak naprawdę nie był przystojny, raczej interesujący. I na luzie. Pochodził z artystycznej rodziny – jego ojciec był rzeźbiarzem, matka- tancerką. On sam chciał zostać sportowcem, ale jako siedemnastolatek wystąpił pierwszy raz na scenie i połknął bakcyla. Skończył paryską Conservatoire d’Arts Dramatiques, zaczął grać drobne role w filmach.
Czytaj więcej
Wkrótce będzie świętował 84. urodziny, ale któż by mu liczył lata. W filmach wciąż trwa jako cieszący się opinią uwodzicielskiego, nonszalanckiego, uśmiechniętego drania. Jean-Paul Belmondo, dla przyjaciół – „Bebel”.
Podobno Jean-Luc Godard wypatrzył go w knajpie. Zaproponował mu współpracę. Najpierw przy krótkim filmie, a zaraz potem w „Do utraty tchu”. Belmondo wcielił się tam faceta, który jedzie do Paryża skradzionym samochodem i po drodze, uciekając przed kontrolą, zabija policjanta. To był manifest Nowej Fali, a „brzydki”, pełen uroku aktor, stał się jej twarzą.