W Hiszpanii „Yuli" cenionej reżyserki Iciar Bollain zdobył wiele nominacji do dorocznych nagród tamtejszych krytyków filmowych, a także do hiszpańskich Oscarów, czyli statuetek Goya. Rzeczywiście sam wybór tematu i bohatera wydawał się fascynujący. Trudno wszakże oprzeć się wrażeniu, że zrezygnowano ze wszystkiego, co psułoby sentymentalno-liryczny nastrój tej historii.
A przecież Yuli to postać pełna sprzeczności: syn kierowcy ciężarówki, chłopak z przedmieść Hawany, kopiący piłkę na ulicy i chętnie wdający się w bójki. Przede wszystkim zaś bojący się, że rówieśnicy mogą nazwać go pedałem. Yuli jest bowiem zmuszony przez ojca do nauki w szkole baletowej.
Światowa gwiazda
Mamy zatem sytuację odwrotną niż w wielkim przeboju sprzed kilkunastu lat, jakim był brytyjski „Billy Elliot", który tak bardzo spodobał się publiczności na świecie, że został przerobiony na musicalowy hit, wystawiony i u nas w Teatrze Rozrywki.
Billy Elliot, 11-latek z angielskiej rodziny górniczej, marzył, by zostać tancerzem, choć w jego w środowisku nikt nie miał zrozumienia dla jego pasji. Ojciec również, choć taniec był szansą na wyrwanie się z biedy i beznadziei typowej dla czasu strajków górniczych za rządów Margaret Thatcher.
Taką szansę na lepszą przyszłość dostrzega natomiast ojciec Yulego. Wie, że jeśli chłopak zostanie tancerzem, będzie mógł wyjechać z zamkniętej przed światem wyspy, o czym marzą tysiące Kubańczyków. Jest bowiem koniec lat 80. i nikt już nie wierzy, że kiedyś zapanuje tu „komunistyczny raj".