Jeśli Polska i Węgry zablokują powstanie Funduszu Odbudowy, najprawdopodobniej fundusz taki zostanie powołany w ramach strefy euro. Dla krajów strefy miałoby to właściwie same korzyści. Po pierwsze, oznaczałoby to co najmniej 20 proc. więcej środków dla krajów śródziemnomorskich. Po drugie, zmniejszyłoby opory polityczne związane z uruchomieniem Funduszu: poza grożącymi wetem Polską i Węgrami odpadłaby też potrzeba zgody Szwecji i Danii (wraz z Austrią i Holandią tworzyły one „grupę skąpców" sprzeciwiających się zwiększeniu części dotacyjnej Funduszu).
Po trzecie, istniałaby zawsze możliwość otwarcia dostępu do Funduszu dla tych krajów Unii, które jednoznacznie deklarują dążenie do wprowadzenia euro, a więc Rumunii, Bułgarii i Chorwacji (ale nie dla jawnie sceptycznych Czech, Węgier i Polski). I wreszcie po czwarte, zaspokojone byłyby żądania silnej grupy krajów, pod wodzą Francji, domagającej się od lat ścisłej integracji w ramach strefy euro.
Wygląda więc na to, że Fundusz Odbudowy dla strefy euro mógłby zostać powołany bez problemów i w ekspresowym tempie. A nasi politycy, pewni, że mają w zanadrzu broń atomową, za pomocą której trzymają w szachu całą UE, przekonaliby się, że to niewielka bomba domowej roboty, której wybuch wyrządziłby szkodę głównie nam samym.
Rachunek strat
Kto zyskałby na tym? Na krótką metę oczywiście hojniej wsparte w odbudowie kraje śródziemnomorskie. Straciłyby głównie Czechy, Węgry i Polska (dla bogatych i nieźle radzących sobie z pandemią Szwecji i Danii nie miałoby to większego znaczenia). Ale tak naprawdę straty nie byłyby ograniczone do pieniędzy z Funduszu Odbudowy i funduszy unijnych. Uruchomiony zostałby, naszymi własnymi rękami, proces marginalizacji Unii i jej budżetu na rzecz wzrostu budżetu strefy euro.
Część środków przewidzianych w siedmioletnim budżecie Unii dla Polski prawdopodobnie i tak by przepadła – albo z powodu opóźnienia w wykorzystaniu funduszy unijnych, gdyby utrzymywać nasze weto, albo w wyniku ograniczenia dostępu do środków ze względu na powiązanie ich z praworządnością. Jeszcze gorzej wyglądałaby perspektywa lat kolejnych, bo skala budżetu unijnego byłaby radykalnie zmniejszana na rzecz wzrostu budżetu strefy euro.
W historii Unii byłby to punkt zwrotny: prawdziwą wspólnotę, integrującą się i korzystającą z coraz większego budżetu, stanowiłyby od tej pory tylko kraje strefy euro. Nie mielibyśmy wstępu do tej strefy, bo zarówno rządzący, jak i większość Polaków są niechętni w sprawie wprowadzenia wspólnej waluty, a drastyczne pogorszenie się stanu polskich finansów publicznych i możliwa utrata kontroli nad inflacją i tak może to uczynić na całe lata niemożliwym. Oczywiście nikt by nie zmuszał Polski do wyjścia z Unii, ani nie bylibyśmy w niej marginalizowani. Po prostu w krótkim czasie członkostwo w UE straciłoby realne znaczenie, a rzeczywistą strefą integracji, przynoszącą naprawdę wielkie korzyści gospodarcze i finansowe, stałaby się niedostępna dla nas strefa euro.