Od niedzieli Brazylia jest drugim, po USA, państwem z największa liczbą zakażonych koronawirusem, a od poniedziałku tym, w którym najszybciej rośnie liczba zmarłych z powodu pandemii. To oficjalnie prawie 400 tys. zakażonych i niemal 25 tys. tych, którzy odeszli. Jednak brazylijscy eksperci uważają, że to czubek góry lodowej, a faktycznej skali choroby, czyli tych, którzy złapali wirusa i z jego powodu umarli, może być nawet 15 razy więcej.
Trzymając się oficjalnych wyliczeń, University of Washington przewiduje, że na początku sierpnia liczba zgonów dobije do 125 tys. Tak się stanie, bo Brazylia nie potrafi skutecznie powstrzymać zarazy. Dotyczy to w szczególności kilkunastu milionów osób, które żyją w fawelach. Tu nie tylko utrzymanie oddalenia społecznego nie jest możliwe, ale 72 proc. mieszkańców po tygodniu nie ma już z czego żyć i musi powrócić do dorywczej pracy. W Sao Paulo, gdzie gubernator narzucił blokadę, respektuje ją więc mniej niż połowa ludności.
Światowa Organizacja Zdrowia uznała, że centrum pandemii przemieściło się do Ameryki Łacińskiej. Lawinowo rośnie liczba zakażeń w Meksyku, Peru, Chile. Jednak nigdzie prezydent kraju nie jest de facto sojusznikiem choroby poza Brazylią. Tu w niedzielę Jair Bolsonaro raz jeszcze spotkał się w stolicy ze zwolennikami bez maseczki i innych środków ostrożności. Zaapelował, jak to robi od miesięcy, o powrót do normalnego życia. Widząc, do czego to prowadzi, miesiąc temu do dymisji podał się minister zdrowia Luiz Henrique Mandetta, potem uczynił to jego następca Nelson Teich.
Prezydentowi postawili się gubernatorzy wszystkich 27 prowincji utrzymując kwarantannę. Ale taka postawa ma swoją cenę. Policja federalna już 12 razy przeprowadzała kontrolę w domu gubernatora Rio Wilsona Witzela.