Moskwa zgodziła się na dostarczanie gazu swemu sąsiadowi do lutego na podstawie tymczasowego porozumienia. Ropę naftową zaczęli tam z kolei pompować rosyjscy tzw. niezależni dostawcy.
Gdyby nie te decyzje podjęte w ostatniej chwili, Białoruś zostałaby bez dostaw rosyjskiego gazu (czyli w ogóle bez tego surowca) i z zapasami ropy na dwa tygodnie. Bat’ka patrzył przez chwilę w bezdenną przepaść.
Dowiedz się więcej: Czy Białoruś może otrzymywać ropę naftową z Polski?
Spór o dostawy rosyjskich surowców energetycznych i ich warunki zaostrzył się jeszcze w grudniu 2018 r., gdy rosyjski premier Dmitrij Miedwiediew w zamian za ropę i gaz zażądał ustępstw politycznych. Jednak mimo że kłótnia trwa już tak długo i zagraża istnieniu Białorusi (w dotychczasowej formie prawnej, a może i geograficznej), Aleksander Łukaszenko nie próbował szukać wyjścia z sytuacji innego niż dalsze przekomarzanie się z Kremlem.
Tak robi zresztą od ćwierć wieku, wyżebrując ropę i gaz w Moskwie po korzystnych dla siebie cenach. Teraz jednak nastąpiła jakościowa zmiana w polityce Kremla, a on udaje, że tego nie widzi. Możliwe, że po prostu sytuacja go przerosła. Podejmując decyzje godne szefa samodzielnego państwa (o dostawach z innych źródeł), musiałby przeciąć pępowinę łączącą go z Moskwą. Świetnie wie, czym to grozi. Po wydarzeniach na Ukrainie bezkrwawe odsunięcie Bat’ki od władzy byłoby odczytane jako łagodny wyrok Kremla. Rosja ma możliwości (a przynajmniej sama tak uważa) zdymisjonowania prezydenta Białorusi, gdyby zaczął za mocno wierzgać. Jak się wydaje, jedyne, co dotychczas chroniło Łukaszenkę, to wojna na Ukrainie – Kreml nie chce drugiego otwartego konfliktu u swoich granic.