Abchazja. Kraj w cudzysłowie

Prawie wszystko zależy tu od Rosji. Ale mówić o połączeniu z nią nikt się w Abchazji nie odważy.

Publikacja: 20.09.2014 02:00

Raul Chadżimba wygrał pod koniec sierpnia wybory prezydenckie w separatystycznej republice. To najba

Raul Chadżimba wygrał pod koniec sierpnia wybory prezydenckie w separatystycznej republice. To najbardziej prorosyjski z ważnych polityków Abchazji, ale i on nie chce przyłączenia do Rosji

Foto: AFP, Ibragim Chkadua Ibragim Chkadua

Red

Abchazja, formalnie część Gruzji (poza kontrolą Tbilisi od ponad dwóch dekad), sama uznaje się za niepodległe państwo. Faktycznie to rosyjski protektorat. Wszyscy czterej kandydaci w niedawnych wyborach na separatystycznego prezydenta deklarowali utrzymanie ścisłych związków z Moskwą. Ale zwycięski Raul Chadżimba, uchodzący za najbardziej prorosyjskiego z prorosyjskich, tuż po wyborach oświadczył, że o przyłączeniu się do Rosji nie może być mowy. A miejscowi eksperci twierdzą, że gdyby wykonał w tym kierunku jakiś ruch, straciłby władzę natychmiast, tak jak jego poprzednik Aleksandr Ankwab.

Językiem „państwowym" Abchazji pozostaje abchaski, jednak niemal wszyscy, przynajmniej w Suchumi, używają na co dzień rosyjskiego. W obiegu jest rosyjski rubel, choć formalna waluta to apsar, wart według sztywnego kursu dziesięć rubli (bite są wyłącznie monety okolicznościowe).

Ziemia niczyja

Separatystyczny rząd powstrzymuje się od jakichkolwiek kontaktów z Gruzją, jednak we wschodnich powiatach galskim i tkwarczelskim (odsetek ludności gruzińskiej wynosi tam, według danych z 2011 r., odpowiednio 98,2 proc. i 62,4 proc., a abchaskiej 0,7 proc. i 32 proc.) można bez problemu płacić w gruzińskich lari, lokalna sieć telefonii komórkowej reklamuje zaś „tanie rozmowy z sąsiednim państwem".

Ludność nieuznanej republiki żyje w kilku różnych porządkach i nikt nie zwraca już na to uwagi. Opisując Abchazję, trzeba brać czasem w cudzysłów najprostsze słowa, bo mają tam inne znaczenie.

Do Abchazji można się dostać przez most nad rzeką Inguri, którą biegnie administracyjna granica z Gruzją „właściwą" (wjazd z Rosji, od strony Soczi, to z punktu widzenia Tbilisi nielegalne – bo bez kontroli gruzińskiej straży granicznej – przekroczenie granicy państwa). Wcześniej trzeba załatwić przez internet promesę abchaskiej „wizy", którą odbiera się już w Suchumi. Należy się także zarejestrować na stronie gruzińskiego Biura Ministra Stanu ds. Pojednania i Równości Obywatelskiej.

Przed mostem żadnych posterunków nie ma, stoi tylko policyjna budka, w której sprawdzają papiery nielicznych wjeżdżających z Abchazji samochodów i rejestrują obcokrajowców. Po drugiej stronie – most można przejść albo przejechać bryczką – postradziecki standard: szlaban, zasieki, drut kolczasty. I tabliczka z informacją, że rosyjskie przejście graniczne Ingur (tak nazywają rzekę w Abchazji) czynne jest codziennie w godzinach 7.00–19.00.

Tu konieczny jest cudzysłów w cudzysłowie: na mocy „międzypaństwowych porozumień" z separatystycznymi republikami Gruzji zewnętrznych granic Osetii Południowej i Abchazji strzegą oddziały rosyjskiej Służby Granicznej (będącej częścią FSB). To Rosjanie wypytują przybyszów o cel przyjazdu, oglądają bagaże, sprawdzają paszporty. Ale nie stawiają pieczątek – w końcu nie wjeżdżamy do Rosji. Abchaskich funkcjonariuszy w ogóle nie widać, mimo że stacjonują po sąsiedzku. Przy wyjeździe jeden z nich będzie pro forma kartkować paszporty.

Dominuje ruch lokalny: po obu stronach Inguri mieszkają Gruzini, zwłaszcza Megrelowie (Megrelia to jedna z historycznych gruzińskich prowincji, jej rdzenni mieszkańcy mówią odrębnym językiem, chociaż gruzińskim posługują się biegle). Każdy ma na drugim brzegu rodzinę, krewnych, znajomych. Większość taksówek i mikrobusów – marszrutek – kursuje tylko do Gali. Kto chce jechać do Suchumi, musi się tam przesiąść.

Demokracja plemienna

Galscy Megrelowie są grupą, która w konflikcie abchaskim ucierpiała najbardziej. Po wojnie gruzińsko-abchaskiej z lat 1992–1993 jak niemal wszyscy Gruzini musieli uciekać. Potem, w przeciwieństwie do rodaków z Suchumi, Gagry i innych miejsc, którzy z czasem zaczęli się urządzać w centralnej Gruzji, w większości powrócili: to ich ziemia. W 1998 roku, gdy we wschodniej Abchazji znowu wybuchły walki, ponownie uciekli, by po jakimś czasie wrócić po raz kolejny.

Nigdzie nie są u siebie. Abchazowie traktują ich jak potencjalną piątą kolumnę i odmawiają pełni praw w obawie, by ci znów nie okazali się w większości Gruzinami (w przeddzień rozpadu ZSRR Gruzini stanowili 45 proc. mieszkańców republiki, gdy Abchazowie – 18 proc.). Abchaski paszport mogą dostać tylko wtedy, gdy zrezygnują z gruzińskiego obywatelstwa – a na to decydują się nieliczni.

Dla ziomków z drugiego brzegu Inguri są pasożytami żerującymi na gruzińskim państwie – biorą należne przesiedleńcom zasiłki, ale nie integrują się, nie zapuszczają tam korzeni. Wielu z nich kursuje regularnie przez most, mieszkając trochę po jednej, trochę po drugiej stronie, dorabiając dorywczym handlem. Nie ma nawet jak ich policzyć.

Po drodze do Gali trudno wypatrzyć niezniszczony dom. Obejścia wyglądają na porzucone, ale tu i ówdzie widać, że ruiny przysposobiono na tymczasowe schronienie. Na bardziej gruntowny remont nikt się od 20 lat nie decyduje – zniszczenia pochodzą jeszcze z tamtej wojny. Nie wiadomo, co przyniesie jutro, czy znowu nie trzeba będzie uciekać.

Czterdziestokilkuletni Badri, który wysłużonym mercedesem sprinterem wozi ludzi z Gali do Suchumi, jest Abchazem (z Twarczeli), ale rozumie megrelski i gruziński. – Wszyscy ludzie są tacy sami – przekonuje. – Mają dwie ręce, dwie nogi, głowę. I takie same żołądki. Tylko w głowach siedzą różne rzeczy. Nieraz zupełnie niedorzeczne.

Nie chce powiedzieć, na kogo głosuje w abchaskich wyborach. – A jaka to różnica? Oni wszyscy tylko obiecują, a potem i tak zostaje po staremu. Ja też obiecywałem żonie gwiazdkę z nieba – śmieje się. Ale na wybory chodzi. – Tak trzeba – deklaruje z przekonaniem.

Przed wyborami, które odbyły się 24 sierpnia, reklam i wyborczych plakatów nie było zbyt wiele. Dominowały postery ostatecznego zwycięzcy, opozycyjnego polityka Raula Chadżimby, z hasłem „Kraj oczekuje przemian" oraz jego głównego rywala, przedstawiciela dotychczasowej partii władzy Asłana Bżanii („Usłyszeć każdego"). Gdzieniegdzie przebijał się trzeci kandydat, minister obrony Mirab Kiszmaria („Jedność w imię budowania"). Czwartego, byłego szefa MSW Leonida Dzapszbę („Jedność! Porządek! Rozwój!"), można było znaleźć tylko na ulotkach i wlepkach.

Ale ktoś niewtajemniczony mógł przeoczyć ich wszystkich, bo najwięcej billboardów przedstawia dwóch pierwszych prezydentów – nieżyjących już Władysława Ardzinbę (1990–2005), za którego rządów Abchazja faktycznie oddzieliła się od Gruzji, i Siergieja Bagapsza (2005–2011), sprawującego władzę w okresie uznania Abchazji przez Rosję (po wojnie z Gruzją w 2008 roku).

Wbrew pozorom kampania była burzliwa. Tyle że toczyła się nie na ulicach, lecz w telewizji oraz po domach i różnych klubach, gdzie odbywały się spotkania z kandydatami. – W Abchazji wszyscy interesują się polityką – przekonywał Wiaczesław, doktorant w tutejszym Instytucie Nauk Humanistycznych. – Tutaj każdy zna każdego, a polityków widuje się na co dzień, bo to naprawdę mała republika.

Wiaczesław miał rację: frekwencja sięgnęła 70 proc. W krajach dojrzałej demokracji taki wynik to marzenie.

Profesor historii Oleg Bgażba twierdzi, że w Abchazji istnieje realna polityczna konkurencja i panuje autentyczna demokracja. Tyle że jest to demokracja bezpośrednia, można powiedzieć: plemienna. Poprzedni prezydent Aleksandr Ankwab (2011–2014) odczuł jej siłę, gdy pod koniec maja pod jego siedzibą zebrał się wielotysięczny tłum domagający się reform gospodarczych i walki z korupcją. Po kilku dniach manifestacji Ankwab musiał się podać do dymisji.

– To był prawdziwy narodowy wiec – uważa prof. Bgażba i przypomina, że poprzedni odbył się w 1989 roku, kiedy 30 tysięcy Abchazów (co trzeci z żyjących wówczas w republice) wystąpiło z żądaniem przywrócenia Abchazji statusu republiki związkowej w ramach ZSRR. Teraz zebrało się podobno 26 tysięcy. Ale Abchazów jest już 120 tysięcy, stanowią połowę ludności parapaństwa.

Polityka U Akopa

Demokracja nie przekłada się na „politykę zagraniczną" (nie ma sił antyrosyjskich ani takich, które chciałyby wznowienia dialogu z Gruzją) ani na poziom życia. Nawet jeśli ktoś ?ma pracę – a bezrobocie jest bardzo wysokie, choć trudne do oszacowania – z trudem wiąże koniec z końcem. Tak jak doktorant Wiaczesław: – Pensja w instytucie nie pozwala mi na przeżycie – przyznaje. – Dorabiam korepetycjami, artykułami, wykładami na uniwersytecie. Mieszkam z rodzicami i nie mam jeszcze żony ani dzieci, więc nie muszę brać łapówek od studentów.

Oprócz wina i kilku gatunków mocnych alkoholi na miejscu prawie nic się nie wytwarza. Wszystko trzeba przywozić, więc kosztuje dużo więcej niż w Gruzji, nie mówiąc o Rosji – w pobliskim Soczi ceny podbiła olimpiada. A regularne pieniądze poza budżetówką i emerytami dostaje mało kto. W sezonie można wynająć pokój rosyjskim turystom (innych prawie nie ma), ale to niepewny biznes. W tym roku turystów było wyjątkowo mało, może wybrali Krym.

Letni barek U Akopa na nadmorskim bulwarze nie rzuca się w oczy: to parę plastikowych stołów, paręnaście krzesełek i budka, w której parzą gęstą jak smoła kawę. W okolicy jest sporo bardziej prestiżowych lokali. Ale to do Akopa – nazwa pochodzi od imienia pierwszego właściciela – przychodzi się, by posłuchać najnowszych plotek, dowiedzieć się, kto ma jakie notowania, poznać suchumskie vox populi. Miejsce, zwane też Brechałowką, upodobał sobie Siergiej Bagapsz i kiedy zmarł, kondukt pogrzebowy specjalnie nadłożył drogi, by tu na chwilę przystanąć.

Tego dnia bywalcy lokalu mówili tylko o wyborach.

– Czy Chadżimba będzie dobrym prezydentem?

– Jak będzie złym, to go przegonimy.

Wojciech Górecki ?z Suchumi

Wojciech Górecki jest specjalistą ds. Kaukazu, autorem trzech książek reporterskich z tego regionu, ostatnia nosi tytuł „Abchazja"

Abchazja, formalnie część Gruzji (poza kontrolą Tbilisi od ponad dwóch dekad), sama uznaje się za niepodległe państwo. Faktycznie to rosyjski protektorat. Wszyscy czterej kandydaci w niedawnych wyborach na separatystycznego prezydenta deklarowali utrzymanie ścisłych związków z Moskwą. Ale zwycięski Raul Chadżimba, uchodzący za najbardziej prorosyjskiego z prorosyjskich, tuż po wyborach oświadczył, że o przyłączeniu się do Rosji nie może być mowy. A miejscowi eksperci twierdzą, że gdyby wykonał w tym kierunku jakiś ruch, straciłby władzę natychmiast, tak jak jego poprzednik Aleksandr Ankwab.

Pozostało 94% artykułu
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1003
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1002
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1001
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 1000
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Świat
Wojna Rosji z Ukrainą. Dzień 999