Abd Alwareth to jeden z tysięcy migrantów, głównie z Bliskiego Wschodu, którzy od sierpnia próbują przeprawić się przez granicę. W rozmowie z korespondentką AFP Anną Marią Jakubek deklaruje, że opuścił Liban po kryzysie finansowym w tym kraju, w poszukiwaniu lepszego życia. Ocenia, że dla służb Polski i Białorusi jest „piłeczką pingpongową”. - Próbowałem przedostać się (przez granicę) jakieś pięć, sześć razy i za każdym razem zostałem złapany i wywieziony z powrotem - mówi.
Za podróż z rodzinnych stron (pochodzi z doliny Bekaa w Libanie) Ali Abd Alwareth zapłacił 4 tys. dolarów firmie z Mińska, którą znalazł w mediach społecznościowych. Gdy znalazł się pod granicą, według jego relacji białoruskie służby przekazały mu, że ma tylko dwa wyjścia. - Albo umrzesz tutaj, albo umrzesz w Polsce. To wszystko - usłyszał. Imigrant czuje się „wyczerpany” i „zdruzgotany”, ale jednocześnie rozumie, że polska straż graniczna „wykonuje swoją pracę”. - Chronią swój kraj. Jesteśmy nielegalni - zauważa.
Ali Abd Alwareth w rozmowie z aktywistką Klarą. Według AFP spotkali się poza strefą stanu wyjątkowego.
W piątek Abd Alwareth i jego syryjscy towarzysze zdołali skontaktować się z polskimi aktywistami, których spotkali w lesie. Dostali od nich ciepłe ubrania i inne wsparcie, zanim przybyli funkcjonariusze Straży Granicznej. Libańczyk „ma nadzieję na otrzymanie azylu w Polsce – a przynajmniej na powrót do Libanu” - pisze AFP.
- Ok, nie chcą mnie tutaj, nie chcą mnie na Białorusi. Po prostu deportujcie mnie z powrotem do domu. To wszystko, o co proszę – deklaruje.