Spędziła ponad 30 lat z kimś równie genialnym, co trudnym. Do legendy przeszły jego przedstawienia, happeningi, ale też… awantury, urządzane w „kantorowskim” stylu, czasem z dość enigmatycznych powodów.
A co wiemy o niej, Marii Stangret-Kantor? Jest okazja poznać ją bliżej. Właśnie ukazała się książka zatytułowana „Malując progi” – wspomnienia spisane i zredagowane przez bratanka narratorki, Lecha Stangreta, historyka sztuki, swego czasu także aktora Cricot 2.
Świetna robota, gratulacje! Zachowany został tok opowieści, fraza i styl autorki. Wypada wyjaśnić, że tytuł publikacji odnosi się do akcji Marii Stangret w warszawskiej Galerii Foksal, przedsięwziętej w 1969 roku. Myślę jednak, że owe „progi” mają też metaforyczne znaczenie. Czytając, miałam wrażenie, że przestąpiłam próg prywatnego życia Kantorów, lecz nie zostałam dopuszczona do zbyt daleko, nie naruszyłam ich prywatności.
Kolejny atut tomu: ilustruje go mnóstwo zdjęć z archiwum bohaterów, którzy zwiedzili wszystkie kontynenty (z wyjątkiem Antarktydy), spotkali plejadę znanych osób, wystawiali i grali w naprawdę prestiżowych miejscach. O tych niebywałych jak na czas PRL-u sukcesach autorka mówi w tak naturalny, prosty sposób, że trudno sobie wyobrazić wysiłki, jakimi zostały okupione. A jeśli wzmiankowane są jakieś problemy – z władzą, paszportami, czy codziennym zaopatrzeniem – to z humorem, jakby to było bez znaczenia. Bo ona zdawała sobie sprawę ze skali jego talentu, więc jak mogła, ułatwiała mu życie. A on tylko pracował artystycznie, jej pozostawiając „obsługę” codzienności.
Proszę nie jednak sądzić, że pani Kantorowa skarży się na swój los czy biadoli, że straciła szansę na wielką karierę. Ma dystans do siebie i świata – zarówno socjalistycznego surrealizmu, jak współczesnej stechnicyzowanej rzeczywistości.