Był przez lata jednym z najbardziej rozpoznawalnych polityków, przywódcą leżącego w strategicznym miejscu Egiptu - najludniejszego kraju arabskiego i polityczno-kulturowego trendsettera w świecie sunnickiego islamu. Z jego zdaniem liczyli się Amerykanie, Izraelczycy, Saudyjczycy i Rosjanie.
Hosni Mubarak zmarł dziś w wieku 91 lat. Trzy dekady rządził Egiptem, silną generalską ręką. Obrastał w wielkie bogactwo i koło osiemdziesiątki myślał o przekazaniu władzy któremuś z synów. Obaliła go jednak rewolucja, która nieoczekiwanie nie tylko dla niego wybuchła na początku 2011. Przyszła z Tunezji, gdzie dyktator padł wcześniej i uciekł z ojczyzny.
Przez kilkanaście dni zaciekle bronił się przed odejściem z pałacu w Heliopolisie. Wtedy naród nasłuchał się o wreszcie o korupcji i represjach, o szefie MSW, który tortury przeciwników politycznych przerywał na modlitwę i zaraz do nich wracał. I przekonał się, że walczący o przetrwanie reżim nie waha się mordować zbuntowanych obywateli.
Zapewne Mubarak broniłby się dłużej i bardziej bezwzględnie, gdyby część wojskowych, z których się wywodził i którym przewodził, nie uznała, że trzeba go poświęcić. Po to by - gdy nastroje buntownicze wygasną w zderzeniu z marnymi ekonomicznymi skutkami rewolucji - już bez niego spróbować odzyskać władzę. To się udało dwa i pół roku później.
W 2013 wojskowi pod nowym przywództwem Abd al-Fataha Sisiego obalili Bractwo Muzułmańskie, które doszło do władzy po obaleniu Mubaraka. Była to antyislamistyczna kontrrewolucja. Przy tym, co się stało po niej, represje z czasów Mubaraka bledną. Tysiące ludzi usłyszało wyroki śmierci, Bractwo Muzułmańskie zostało zdelegalizowane i uznane za organizację terrorystyczną. Niższy jest poziom życia, nie mówiąc o poziomie bezpieczeństwa - to skutek arabskich rewolucji. Nie ma nic z demokracji, nie ma wolności, godności i sprawiedliwości społecznej, a to były hasła buntowników. Potwierdziło się, że łatwiej obalić dyktatora niż zmienić system.