O. Maciej Zięba: Jak uratować polskie społeczeństwo obywatelskie

Pola konfrontacji zostały zdefiniowane przez ekstremistów z prawej i lewej strony oraz tych polityków, którzy są zainteresowani podtrzymywaniem, a nawet zaostrzeniem konfliktów, a miejsce niezbędnej w demokracji debaty zastąpiły epitety dowodzące, że ci inni są „nie-ludem", trzeba ich więc wykluczyć ze wspólnoty.

Aktualizacja: 22.08.2020 15:08 Publikacja: 21.08.2020 00:01

O. Maciej Zięba: Jak uratować polskie społeczeństwo obywatelskie

Foto: EAST NEWS, Daniel Gnap

Kolejne wybory za nami. Rządzący ogłosili swoje zwycięstwo, gdyż utrzymali swego przedstawiciela na najwyższym urzędzie Rzeczypospolitej. Opozycja chwali się sukcesem, bo udało się jej wykreować nowego lidera i zmobilizować aż 49 proc. wyborców. Klasa polityczna III Rzeczypospolitej nie od dziś ogłasza swoje tryumfy (ostatnie wybory parlamentarne za sukces uznały i PiS, i PO, i Lewica, i PSL), a podobnie rzecz się ma w wielu zachodnich demokracjach. Żyjemy więc w demokracjach, w których kratos, czyli władza, czuje się nieźle, ale demos, lud, miewa się gorzej.




Równia pochyła

Politycy bowiem może i wygrywają, ale przegrywają zwykli obywatele, bo władza, coraz bardziej skupiona na sobie, odrywa się od społecznych realiów, a przez to coraz bardziej staje się zależna od populistycznych nastrojów, ergo – coraz bardziej labilna. W roku 2020 nie trzeba było przejechać ciężarnej zakonnicy na pasach – że odwołam się do znanej metafory Adama Michnika – aby przegrać wybory. Wystarczyłoby – jestem o tym przekonany – żeby auto wiozące Andrzeja Dudę lub Rafała Trzaskowskiego potrąciło dzień przed wyborami pieska albo kotka i ktoś wrzucił filmik na YouTube'a, a wynik wyborów byłyby inny.

Ta labilna demokracja jest, w dodatku, poważnie pęknięta. Nie jest bowiem jedynie podzielona, ale się po prostu rozpada, bo obserwujemy proces wykopywania coraz głębszej przepaści pomiędzy dwiema prawie idealnie równymi jej połowami. Wybory po wyborach wzmacniają jednokierunkową ewolucję wyrzucania swoich przeciwników poza nawias wspólnoty politycznej i narodowej. Coraz bardziej jesteśmy podzieleni na „my-lud" i tych „innych" będących „nie-ludem". Oponenci przecież albo nie posiadają „polskiej duszy", albo też są gromadą przekupionych, starych, w dodatku prawie niepiśmiennych, wieśniaków. Z jednymi i drugimi nie warto się układać, a nawet rozmawiać (monologiczne „debaty" prezydenckie są tego klarownym symbolem). Dlatego po obu stronach, rządzących i opozycji, przeczytałem całkiem niedawno, że to właśnie „ci drudzy" reprezentują współcześnie obóz targowicy.

Te polityczne łamańce elit nie są zabawne. Są dowodem niesłychanie głębokiego kryzysu współczesnej demokracji. Słowo „demos" może bowiem oznaczać „lud", ale też „motłoch", a „kratos" – „władza" lub „potęga". Pomiędzy „władzą ludu", a „potęgą motłochu" jest gigantyczna różnica. W tej drugiej sytuacji zwycięża coraz bardziej radykalny populizm. Populizm zaś nieuchronnie prowadzi do chaosu oraz anarchii, a anarchia kończy się autokratyzmem.

Od wielu dziesiątków lat powtarzam za myślicielami, od Arystotelesa przez Alexisa de Tocqueville'a po Jana Pawła II – acz czynię to z coraz mniejszą nadzieją, że zdrowy rozsądek zwycięży – iż demokracja to nie tylko mądre akty prawne (niemądre niszczą ją u podstaw), dobrze zredagowana konstytucja (poprawki prawie zawsze kreują fundamentalne konflikty) oraz możliwość głosowania przez ogół obywateli (obywatele Rosji, Białorusi i Kazachstanu też mają taką możliwość). Rdzeniem demokracji jest bowiem homo democraticus – człowiek demokratyczny. A więc człowiek, który czuje się obywatelem, który szanuje i świadomie, na swą własną miarę, buduje dobro wspólne służące całej wspólnocie, szczególnie pamiętając o solidarności z jej najsłabszymi członkami.

Od Platona po Jana Pawła II analitycy demokracji przestrzegają też, że demokracja bez fundamentu zbudowanego na wartościach łatwo obraca się w jawny bądź ukryty totalitaryzm. Bo ani dobre prawodawstwo, ani rządy większości nie oznaczają automatycznie sprawiedliwego i dobrego ustroju. Mogą też oznaczać nietolerancję i niesprawiedliwość, a nawet tyranię. Jak przestrzegał niezwykle przenikliwy Karl Popper: „Najpoważniejszym zarzutem wobec teorii ludowładztwa jest to, że propaguje ona irracjonalną ideologię, po prostu przesąd – autorytarny i relatywizujący przesąd, że lud (albo większość) nie może błądzić i nie może błędnie działać. Ta ideologia jest niemoralna".

Dlatego odnawianie i pielęgnowanie moralnych fundamentów demokracji nie jest idealistycznym luksusem, lecz działaniem absolutnie niezbędnym, by mogła ona przetrwać i służyć dobru swych obywateli.

Nowa tyrania

Niestety, w dzisiejszej polityce dominują różne mutacje darwinizmu społecznego (głównie na prawicy), postmodernistycznych koncepcji politycznych (na lewicy), a po obu stronach – pozytywizmu, a niekiedy nihilizmu prawnego, traktującego prawo jako narzędzie bieżącej polityki. Wszystkie one odrzucają choćby samo napomknienie o świecie wartości oraz ignorują narastanie konfliktów i podziałów we wspólnocie politycznej. Pozornie są to niegroźne koncepcje, bo nie objawiają swej antydemokratycznej natury, dopóki są uprawianie w społeczeństwie posiadającym odziedziczony z przeszłości elementarny konsensus dotyczący sprawiedliwości i dobra wspólnego. Wszystkie jednak nieuchronnie dekapitalizują dziedzictwo będące podwaliną demokracji, zużywają istniejące w społeczeństwie „zasoby demokratyczne". Na dłuższą metę musi to prowadzić do populizmu oraz anarchii, a w konsekwencji do miękkich lub brutalnych form autokratyzmu.

Pamiętam oburzenie, gdy tę myśl rozwinął przed 30 laty Jan Paweł II w encyklice „Centesimus annus". Dziś, z jednej strony, w wielu krajach Zachodu (choćby w USA, na Węgrzech, Czechach czy w Polsce ) obserwujemy erozję instytucji demokratycznych, z drugiej jednak, narasta również antydemokratyczny rewolucyjny zapał stworzenia „nowego porządku". Dlatego z obawą obserwuję dzisiejsze pastwienie się przez szeroką koalicję rewolucjonistów spod znaku „political correctness" nad Bogu ducha winną autorką Harry'ego Pottera.

Niebezpieczeństwo tej „mental tyranny", jak nazwała to noblistka Doris Lessing, celnie ujął w tytule swojego felietonu Krzysztof Varga: „Rowling pod gilotyną nowych jakobinów, czyli jak poprawność polityczna morduje kulturę". Trafnie ten proces eliminowania osób o odmiennych poglądach uogólnia Michel Onfray: „Ci ludzie o dobrych intencjach są godnymi spadkobiercami praw Robespierre'a dotyczących podejrzanych: Trybunału Rewolucyjnego, który znosi prawo do obrony oraz gilotyny, która rozwiązuje wszystkie konflikty na swój ostry sposób. Każdy, oczywiście, ma prawo do myślenia, ale wyłącznie do myślenia tak jak oni, w przeciwnym razie ścinają mu głowę, którą z pomocą dziennikarzy, specjalistów od brudnej roboty, rzucają potem w trociny". Wymieniona trójka osób sytuuje się prawie na antypodach wyznawanych przeze mnie poglądów. Tym bardziej zatem poważnie można potraktować ich przestrogi.

Wiele bowiem zachodnich demokracji znajduje się dziś na tej drodze wiodącej ku niestabilnej, pełnej chaosu przyszłości. Jest wśród nich Polska.

Społeczeństwo obywateli

Przed 20 czy 30 laty termin „społeczeństwo obywatelskie" był odmieniany w ustach polityków, politologów i dziennikarzy przez wszystkie przypadki. Potem wielbiciele political correctness wymyślili, że jest to termin neokolonialny, promujący białą rasę czy – cokolwiek by to miało znaczyć w tym kontekście – neoliberalizm. W najlepszym wypadku zarzucano mu niebezpieczny – gdyż wspominał o wartościach – idealizm.

My jednak w Polsce, na szczęście, mamy swoją tradycję społeczeństwa obywatelskiego, które konstytuowało się pod zaborami, a później rozkwitło podczas hitlerowskiej okupacji oraz w czasach Solidarności w PRL. Jest ono więc dość mocno zakorzenione w realnym świecie i wolne od wszelkich neokolonializmów, białej supremacji czy neoliberalizmów.

Dlatego też – aby zapobiec oskarżeniom o brak politycznej poprawności – posłużmy się definicją wybitnego politologa, a także bacznego obserwatora polskich przemian sir Ralfa Dahrendorfa: „Społeczeństwo obywatelskie jest społeczeństwem obywateli, którzy posiadają prawa i uznają swoje obowiązki, i którzy zachowują się względem siebie w sposób obywatelski i cywilizowany. Jest to społeczeństwo, które stara się zagwarantować to, że nikt nie jest wykluczony, i które ofiarowuje swoim członkom zarówno poczucie przynależności, jak i konstytucję wolności" („After 1989. Morals, Revolution and Civil Society"). Tylko w takim społeczeństwie może funkcjonować demokracja – jest zdolna przedłużać swoje istnienie, a nawet się rozwijać. Albowiem w społeczeństwie, które albo wyklucza jakąś grupę, albo ofiaruje przynależność bez wolności lub też wolność bez przynależności, demokracja nieuchronnie się degeneruje.

Zauważmy przy tym, że – nie tylko – w Polsce, można obserwować owe niebezpieczne symptomy demokratycznej degeneracji. I to z obu stron, albowiem tak ze strony skrajnej prawicy, jak i skrajnej lewicy coraz brutalniej narzucających ton dyskursu w przestrzeni publicznej, narasta proces wykluczania, a przynajmniej odbierania prawa głosu różnym grupom społecznym. Takoż – nie tylko w Polsce – jedna z głównych partii oferuje poczucie przynależności, ograniczając wolność (sądów, mediów czy samorządów), a druga troszczy się o wolność, lekceważąc problem przynależności. Dlatego też przyszłość demokracji w Polsce – i nie tylko – jest dziś realnie zagrożona.

Jak ochronić demokrację przed nią samą

Jedyną skuteczną metodą, aby ocalić demokrację, jest troska o formowanie „homo democraticus". Inaczej mówiąc, jest to troska o budowanie społeczeństwa obywatelskiego. Społeczeństwa, którego obywatele – powtórzmy za Dahrendorfem – posiadają prawa i uznają swoje obowiązki, zachowują się wobec siebie w sposób obywatelski i cywilizowany; społeczeństwa, które stara się, by nikt nie był wykluczony i ofiarowuje swym członkom poczucie przynależności oraz gwarancje wolności.

Z tego punktu widzenia jeszcze ważniejsze od struktur politycznych są kultura oraz edukacja, a także bogactwo struktur pozapolitycznych, wielość i rozmaitość stowarzyszeń, zrzeszeń, klubów i organizacji.

Jakie zatem są warunki konieczne, aby społeczeństwo obywatelskie mogło istnieć i trwać, a nawet by się rozwijało? Wybitny amerykański socjolog Edward Schils pisze o sześciu takich postulatach.

Primo, w sprawach podstawowych musi istnieć w danej grupie poczucie wspólnoty, zbiorowa samoświadomość poznawcza oraz normatywna. Musi więc istnieć pewne wspólne „my", owszem, różnorodne i niekiedy skonfliktowane, ale w ramach „kłótni w rodzinie", w ramach wspólnego „demos".

Słyszę dziś często, jak politycy wszystkich opcji mantrują, iż konflikty są nieuchronne, że są nie tylko nieuniknione, ale i twórcze, że niemożliwe jest uprawianie polityki bez częstokroć nawet brutalnej polemiki, a społeczeństwo bez antagonizmów jest utopią. Święta racja, ale problemem, który trzeba na serio rozważyć, jest przedmiot, liczba, ostrość i głębia tychże konfliktów. W Polsce bowiem, i na całym Zachodzie, następuje dziś nawrót do plemiennej tradycji, do trybalnego odróżnienia „swoi" i „obcy". Tych drugich nie nazywa się dziś „barbaroi", „giaurami", „gojami" czy „gajdżin", ale są to „nie-Polacy", „niszczyciele cywilizacji łacińskiej" czy „neo-marksiści" albo też nacjonaliści, a nawet faszyści oraz homofoby, a nawet transfoby.

Jeżeli chciałbym snuć jakąś historyczną analogię, przywołałbym Europę, która w pierwszych wiekach ubiegłego tysiąclecia była świadkiem wielu konfliktów i wojen. Ale dopiero po pęknięciu katolickiej jedności, gdy ci „obcy" stali się „nie-ludem", stała się areną nienotowanego nigdy wcześniej gwałtu i okrucieństwa. W średniowieczu działania inkwizycji były bardzo ograniczone, procesy o czary były prawie nieznane, a oba ramiona władzy, świeckie, a zwłaszcza kościelne, dążyły do ograniczenia wojen i ich okrucieństwa. W dobie renesansu do głosu doszły bezwzględność oraz ludzkie bestialstwo. Takiej liczby tak morderczych konfliktów nie zaznała Europa nigdy wcześniej ani też później, aż po wiek XX. Działalność inkwizycji nabrała wówczas złowrogiego rozmachu, ale i tak było to niewiele w porównaniu z polowaniami na czarownice urządzanymi z kolei głównie w krajach protestanckich oraz liczbą i potwornością konfliktów militarnych, w których walczyli wszyscy ze wszystkimi.

Jeżeli jest to analogia zbyt odległa, to przypomnijmy sobie, jak niewiele potrzeba było – przed stu laty – by w centrum Europy wywołać wojnę światową albo – ćwierć wieku temu – rozniecić śmiertelną nienawiść między Serbami i Słoweńcami oraz Chorwatami. Konflikty rozpala się łatwo, lecz gasi zwolna i z trudem. Czasem przez pokolenia.

Lekceważenie rozmiaru konfliktów przez polityków i media, a zarazem renesans myśli Carla Schmitta tłumaczącego całą rzeczywistość polityczną w kategoriach „wróg"–„przyjaciel", z jednej strony, a Karola Marksa, tłumaczącego tęże rzeczywistość w kategoriach nieubłaganej „walki klas", ze strony drugiej, powinny budzić niepokój wśród wszystkich ludzi odpowiedzialnych za kształt debaty publicznej, a nawet więcej – powinny być dzwonem na trwogę.

Horyzont wspólnego dobra

Secundo, wracając do postulatów Edwarda Schilsa, w społeczeństwie obywatelskim winno istnieć zainteresowanie dobrem wspólnym. Przede wszystkim powinno być to pospołu dzielone pragnienie, aby rzeczy robić wspólnie, by obywatele czuli się współuczestnikami projektów, które wszystkim przyniosą profity. Dlatego w takim społeczeństwie wspiera się aktywność i kreatywność, preferuje jak najszerszą partycypację jednostek.

Stąd też, to trzeci warunek Schilsa, jeżeli razem troszczymy się o dobro wspólne, to relacja „centrum"–„peryferie" winna stawać się stosunkiem reprezentacji, to znaczy, iż nie istnieje sztywny podział na „my" i „oni" oraz poczucie nieufności i obcości wobec władzy politycznej, ale że władzę sprawują przedstawiciele, którzy reprezentują wspólnotę polityczną, z którymi – w jakiejś mierze – się utożsamiamy. Quarto, warunek niesłychanie dziś zagrożony, to zdolność do ograniczania swoich roszczeń, a więc zdolność do limitowania żądań w horyzoncie wspólnego dobra. Celem dzisiejszych demokracji – to cena płacona za ignorowanie tematu dobra wspólnego – jest tworzenie koalicji różnorodnych lobbies, aby zdobyć arytmetyczną większość i po zwycięstwie zaspokoić roszczenia swych klientów. Demokracja klientelistyczna nieuchronnie jednak ewoluuje w kierunku autorytaryzmu, którego legitymacją staje się rozdawnictwo – panem et circenses (chleba i igrzysk), a więc utrzymanie całego ludu w permanentnej zależności od rządzących.

Bez ożywienia idei wspólnego dobra wspólnota demokratyczna musi ulec klientelistycznej degeneracji, a w konsekwencji przestaje istnieć. Dlatego niezbędnym warunkiem jej przetrwania jest dążenie do tego, aby egoizm żądań grupowych był limitowany przez obywatelską troskę o całość wspólnoty, zwłaszcza przez solidarność z jej najsłabszymi członkami.

Myślę, że nie jest to jedynie wishful thinking – myślenie życzeniowe. Nawet w ekonomii coraz częściej dostrzega się, że ludźmi potrafią kierować wyższe motywacje niż egoistycznie pojmowany interes własny. Klasycznym tego przykładem jest decyzja podjęta przez szwajcarski rząd w latach 90. ubiegłego stulecia o umiejscowieniu składu odpadów nuklearnych w Wolfenschiessen, górskiej miejscowości liczącej 2 tys. mieszkańców. Gdy odwołano się do ich poczucia obywatelskości i dobra wspólnego, 50,8 proc. mieszkańców wyraziło zgodę na budowę składowiska. Gdy jednak później spółka zarządzająca odpadami zaproponowała mieszkańcom rekompensatę w wysokości 2 mln dol. rocznie oraz 4 mln dol. dla kantonu, płatne przez kolejne 40 lat, w analogicznym referendum poparcie dla projektu spadło o ponad połowę i wyniosło 24,6 proc. Zaproponowanie corocznie paru tysięcy dolarów dla każdej rodziny „skaziło" czystą dotąd motywację dobrych obywateli, sprowadziło ich na poziom kalkulacji tego, co się bardziej opłaca i w efekcie gremialnie odrzucili ofertę.

Pamiętajmy też, że to właśnie opierając się na dobru wspólnym, dokonał się po II wojnie światowej niemiecki błyskawiczny cud gospodarczy. Zjawisko to było wyraźnie i powszechnie obecne także w Polsce w okresie pierwszej Solidarności – partykularyzm żądań wobec władzy częstokroć był limitowany przez obywatelskość i troskę o słabszych (odzwierciedlała to nawet terytorialna, a nie branżowa struktura NSZZ).

Etyka – przynajmniej w dłuższym okresie – się opłaca (ethics pays). Wielu ekonomistów i przedsiębiorców uważa to dziś za prawo dotyczące całej ekonomii. Politycy jeszcze tego nie dostrzegli.

Twórczy patriotyzm

Quinto – powracając do warunków nakreślonych przez Edwarda Schilsa – „społeczeństwo obywatelskie nie może istnieć bez znacznej dozy patriotyzmu". Podstawowym odniesieniem samoświadomości zbiorowej jest bowiem odwołanie się do narodu, a więc wspólnoty języka, tradycji kulturowej, odniesienia terytorialnego i wspólnej edukacji. A przecież nie da się mówić ani o dobru wspólnym, ani o solidarności bez odwołania się do poczucia realnie istniejącej wspólnoty. Z patriotyzmem wiąże się też solidarność społeczna i odrzucenie rewolucyjnych zmian w kulturze i tradycji.

Rządzący dziś Polską zdali sobie z tego sprawę i trafnie zdiagnozowali rzeczywistość. Zdefiniowali więc osi sporu wedle schematu patriotyzm–kosmopolityzm, solidarność społeczna–indywidualizm, ethos chrześcijański i polska tradycja kontra rewolucja obyczajowa i mentalna. W takiej sytuacji opozycja nie ma wielkich szans na wygranie dyskursu, bo musi stale dowodzić, że nie jest całkowicie kosmopolityczna, że solidarność nie jest jej totalnie obca, a zmiany, które proponuje, nie są rewolucyjne i co najwyżej delikatnie promują „zgniliznę z Zachodu".

To wielki sukces obozu rządzącego, że zdefiniował konflikt polityczny jako spór cywilizacyjny, jako obronę fundamentalnych wartości, poczucia wspólnoty, tożsamości oraz godności. Zarazem jest to konsekwencja wielu lat błędów opozycji i jej porażka na własne życzenie. Przestrzegał przed tym ćwierć wieku temu wybitny historyk idei, a zarazem przewodniczący rady Stowarzyszenia przeciwko Antysemityzmowi i Ksenofobii Jerzy Jedlicki. Był bowiem przekonany, że bez wzmacniania polskiego patriotyzmu „ta część młodych, która odczuwa niedosyt samookreślenia, będzie siłą rzeczy lgnęła do tych organizacji radykalnej prawicy, które tę pustkę potrafią jej wypełnić, uzurpując sobie monopol narodowej afirmacji i patriotycznych haseł".

Nie jest to tylko polski problem, lecz całego Zachodu. „Partie liberalne i lewicowe przestały mówić o patriotyzmie, jakby był domeną wyłącznie prawicy" – zauważał Michael Sandel z Harvardu. „A to pozwoliło prawicowym populistom deklarować, że oni i tylko oni reprezentują patriotyzm i tożsamość narodową".

I jesteśmy obecnie tam, gdzie jesteśmy – z lubością i moralną wyższością „liberalna lewica", lewica przegrywając kolejne wybory, nadal piętnuje nacjonalizm i faszyzm. Jak jednak gorzko zauważał w swoim ostatnim tekście jeden z jej autorytetów prof. Wiktor Osiatyński: „Odrzucenie, a nawet tylko zignorowanie twórczego patriotyzmu przez liberalne elity utorowało drogę nacjonalistycznej prawicy, która zagospodarowała te patriotyczne uczucia". A przecież można było podjąć tonację, o której mówił prof. Jedlicki: „Chciałbym, żeby wykształcił się u nas patriotyzm oparty na odpowiedzialności za dobro wspólne. Patriotyzm nikogo niewykluczający, krytyczny wobec historii, lecz zachowujący szacunek dla korzeni, dla tradycji".

Podobnie dogmatyczne, pełne lekceważenia dla wspólnoty, tradycji i narodowej tożsamości było bezkrytyczne podejście do arcyważnego i arcypoważnego problemu uchodźców. Bezmyślne powtarzanie: „Moja Europa nie buduje murów" (premier Szwecji Stefan Löfven), wsparte poczuciem wyższości, a niekiedy pogardy dla każdego, kto automatycznie nie podpisywał się pod takim sloganem i choćby tylko rozważał, jak rozwiązać tę trudną i złożoną kwestię, sprawiło, że ów tragiczny problem losu osób ubiegających się o azyl został rozwiązany w Europie wedle scenariuszy antyimigranckich.

W Szwecji, państwie, które jeszcze cztery lata temu szczyciło się swoją tolerancją i otwartością, dzisiaj dwie trzecie obywateli uważa, że ich kraj powinien przyjmować mniej azylantów niż obecnie (za „więcej niż obecnie" opowiada się zaledwie 8 proc. mieszkańców). A trzeba dodać, że „obecnie" oznacza dziś 22 tys. azylantów, czyli blisko osiem razy mniej niż przed czterema laty. Jest to porażka na własne życzenie. Efekt dogmatyzmu, pewności posiadania monopolu na prawdę i poczucia wyższości wobec inaczej myślących, z którymi nawet nie warto dyskutować.

Wielość i pluralizm, a nie ciasnota i zamknięcie

Kłopot w tym, że patrząc na ten problem z drugiej strony, trudno nie zauważyć, że miast patriotyzmu, solidarności i poszanowania wspólnego etosu, rządzący zafundowali nam ich karykaturę. Patriotyzm definiowany przez wrogość wobec obcych (Niemców, Żydów, UE czy imigrantów) to egoizm narodowy – nacjonalizm. Solidarność zamieniono na transfery finansowe dla swoich klientów politycznych, a obrona chrześcijańskiego etosu i polskiej tradycji to głównie werbalne deklaracje, patetyczne podkreślanie naszej wyjątkowej pozycji w świecie zdegenerowanego Zachodu oraz oficjalne celebracje.

Jeśli przyjąć kryterium sprzed blisko stu lat mojego współbrata Jacka Woronieckiego, że „w wychowaniu patriotyzmu trzeba zawsze tępić wszelką fanfaronadę, wszelkie popisywanie się nim w sprawach drugorzędnych i błahych, i żądać rzetelnych owoców pracy dla ojczyzny w życiu codziennym", to obecnie rządzący nie zdają tego egzaminu. Bawią się w niewiele ich kosztującą narodową fanfaronadę. W dodatku można pokazywać, że wiele z tych ważnych kwestii dotyczących wartości, godności i tożsamości traktują stricte instrumentalnie.

W ten sposób jednak ogół obywateli zostaje wciągnięty w – jak są przekonani – fundamentalny spór cywilizacyjny, który jednak w rzeczywistości jest karykaturą prawdziwego sporu cywilizacji. Pola konfrontacji zostały bowiem zdefiniowane przez ekstremistów z prawej i lewej strony oraz tych polityków, którzy są zainteresowani podtrzymywaniem, a nawet zaostrzeniem konfliktów, a miejsce niezbędnej w demokracji debaty zastąpiły epitety dowodzące, że ci inni są „nie-ludem", trzeba ich wykluczyć ze wspólnoty.

Jan Paweł II niezmiernie wiele mówił i pisał o patriotyzmie, utożsamiając go – jak to określał – z „jagiellońskim wymiarem polskości". Był to rzeczywiście dobry okres w historii Polski. Jak syntetycznie ujął to prof. Stefan Swieżawski, przywołując postać renesansowego humanisty Erazma z Rotterdamu: „Jagiellonowie obrali z całą świadomością wspaniałą drogę tolerancji i dążyli usilnie do ukształtowania Polski-Litwy jako państwa zdecydowanie humanistycznego. Ten fakt i jedyność Polski w całej Europie dostrzegł przenikliwie Erazm, dlatego z przekonaniem mógł napisać, że tylko Polska jest wierna jego ideałom – »Polonia mea est!«".

Dlatego Jan Paweł II pisał: „Polskość to w gruncie rzeczy wielość i pluralizm, a nie ciasnota i zamknięcie". Tak brzmiała konkluzja papieskich przemyśleń o patriotyzmie. Tym bardziej jednak gorzko brzmi ostatnie zdanie jego rozważań: „wydaje się jednak, że ten »jagielloński« wymiar polskości, o którym wspomniałem, przestał być, niestety, w naszych czasach czymś oczywistym".

Takie będą Rzeczypospolite...

Sexto, konsekwentnie podążając śladem postulatów profesora Uniwersytetu Chicago Edwarda Schilsa, społeczeństwo obywatelskie konstytuuje się oraz przedłuża swoje istnienie poprzez edukację obywatelską, a więc poprzez wiedzę oraz debatę na temat powyżej omówionych pięciu warunków. Nie da się tego zadekretować, nie da się tego odgórnie powołać ani zbudować, można jedynie stwarzać warunki, by społeczeństwo się samoorganizowało.

Homines democratici nie rodzą się na kamieniu. Dlatego mądre społeczeństwo stara się tworzyć taką przestrzeń kultury i taki system – szeroko pojętej – edukacji, by wspierać postawy prodemokrytyczne, uczyć sztuki debatowania, zawierania twórczych kompromisów, empatii w życiu społecznym, solidarności z innymi ludźmi, zwłaszcza ze słabszymi, powściągania swoich roszczeń w imię dobra wspólnego. I to nie polityka i ekonomia, ale religia oraz kultura, w której żyje i rozwija się człowiek, a także przekazywana mu tradycja, stawiane za przykład wzorce i normy oraz edukacja, którą otrzymuje, w bardzo istotny sposób sprzyjają (lub utrudniają) odkrywaniu godności każdego człowieka oraz odpowiedzialności za swoją wspólnotę, a więc budowaniu demokratycznego społeczeństwa nastawionego na urzeczywistnianie dobra wspólnego i solidarności.

Te postulaty Edwarda Schilsa są aktualne w każdej wspólnocie demokratycznej. Ale wobec postępującej na całym Zachodzie atrofii życia wspólnotowego i plemiennych podziałów, które wzmacniają lewicowi i prawicowi ideolodzy, a także politycy i media, konstruując karykaturę sporu cywilizacyjnego, brzmią nader idealistycznie. Dodajmy jeszcze do tego postępującą ekonomizację kolejnych obszarów ludzkiego życia. Skalkulowano już przecież nie tylko koszta dostępu do respiratora, ale także każdej operacji i interwencji medycznej, koszty każdego dnia wychowywania dziecka, każdej godziny pracy sądu oraz szkoły, koszt dotarcia do słuchacza lub widza, awansu w rozgrywkach sportowych czy cenę głosu oddanego w wyborach. Coraz bardziej wszechobecny pragmatyzm sprawia, że wszystko robi się „po coś": by zwiększyć efektywność, obniżyć koszty, przyśpieszyć sukces, zmniejszyć kaloryczność, wydłużyć spodziewany czas życia.

W takim świecie odwoływanie do dobra, bezinteresowności i solidarności brzmi coraz bardziej abstrakcyjnie. Wszystko to sprawia, że idea budowania społeczeństwa obywatelskiego trąci dziś myszką. Wydaje się być konceptem z innej, minionej epoki. I zapewne tak jest w istocie. Rzecz w tym, że nieznany wcześniej w Europie proces demokratyzacji zapewnił też nieznany wcześniej na naszym kontynencie, trwający 75 lat, okres pokoju. Demokracje bowiem nie wszczynają wojen. Najwyżej dokonują samobójstwa.

We władzy kuratorów

Znany teoretyk demokracji z Uniwersytetu Yale Robert Dahl podzielił ustroje polityczne na dwie kategorie: demokratyczne oraz kurateli (guardianship). Ma rację – tertium non datur. W tych pierwszych prawo do uczestniczenia mają wszyscy obywatele. W drugich występuje osoba lub grupa (może to być partia albo tylko jej biuro polityczne, związek wyznaniowy, polityczny mesjasz, wojskowa junta, generalissimus lub führer czy też oligarchia finansowa, a nawet matrix), która sprawuje kuratelę nad całością. Może to czynić w sposób łagodny i pełen troski o całość (np. oświecony monarcha) lub bezwzględnie i całkiem brutalnie. Może czynić to jawnie lub w sposób zamaskowany. Ale zawsze część obywateli, większa lub mniejsza, jest wyłączona z decyzji – jest przedmiotem decyzji niewybieralnych „kuratorów".

I prof. Dahl ma rację, albo posiadamy system demokratyczny, albo też rządy takiej czy innej kurateli. Na razie wszystko wskazuje, że na całym Zachodzie, także w Polsce, ewoluujemy od słabnącej demokracji ku jakiejś formie systemu guardianship. Niezbyt mi się to podoba. Nie przypada mi bowiem do gustu, gdy jestem przedmiotem decyzji władz nieposiadających autentycznego mandatu. Przerobiłem już tę lekcję w PRL-u.

Jedyna zatem niezbyt wesoła pociecha dla mojej generacji boomersów, która doświadczyła „karnawału Solidarności" oraz wspaniałego annus mirabilis 1989 i radości z odzyskania wolnego państwa, jest w tym, że samobójstwa demokracji nie dokonują się natychmiastowo, ale raczej rozkładają się w czasie. Smutne bowiem, a pewnie i tragiczne, byłoby obserwowanie postępującej nieubłaganie erozji polskiej (i zachodniej) demokracji. Ale moja generacja, choć gorzka, to pociecha, ma za sobą przywilej wczesnego urodzenia. 

O. Maciej Zięba jest fizykiem, teologiem i filozofem. W latach 1973–1981 był związany z opozycją demokratyczną. W 1981 roku wstąpił do zakonu. W latach 1998–2006 był prowincjałem Polskiej Prowincji Dominikanów, a w latach 2007–2010 dyrektorem Europejskiego Centrum Solidarności w Gdańsku

Kolejne wybory za nami. Rządzący ogłosili swoje zwycięstwo, gdyż utrzymali swego przedstawiciela na najwyższym urzędzie Rzeczypospolitej. Opozycja chwali się sukcesem, bo udało się jej wykreować nowego lidera i zmobilizować aż 49 proc. wyborców. Klasa polityczna III Rzeczypospolitej nie od dziś ogłasza swoje tryumfy (ostatnie wybory parlamentarne za sukces uznały i PiS, i PO, i Lewica, i PSL), a podobnie rzecz się ma w wielu zachodnich demokracjach. Żyjemy więc w demokracjach, w których kratos, czyli władza, czuje się nieźle, ale demos, lud, miewa się gorzej.

Pozostało 98% artykułu
Polityka
Nieoficjalnie: Karol Nawrocki kandydatem PiS w wyborach. Rzecznik PiS: Decyzja nie zapadła
Polityka
List Mularczyka do Trumpa. Polityk PiS napisał m.in. o reparacjach od Niemiec
Polityka
Zatrzymanie byłego szefa ABW nie tak szybko. Sądowa batalia trwa
Polityka
Sikorski: Zapytałbym Błaszczaka, dlaczego nie znalazł rakiety, która spadła obok mojego domu
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Polityka
Sondaż: Przemysław Czarnek, Karol Nawrocki, Tobiasz Bocheński? Kto ma szansę na najlepszy wynik w wyborach?