Wszyscy na jednego to banda rudego”, „Nie wiem, czego panu nalali do szklanki, bo jakiś pan taki pobudzony i agresywny”, „Kiedy Tusk rządził, to miał serce z kamienia”, „Mateusz, co się z tobą stało. Jak prosiłeś mnie o pracę, wyglądałeś na człowieka przyzwoitego i spokojnego”. Te cytaty z Mateusza Morawieckiego i Donalda Tuska najlepiej podsumowują poziom poniedziałkowej debaty, ale też poziom całej kampanii. Szczególnie właśnie w interpretacji PiS i KO.
Dwóch hegemonów polskiej sceny politycznej, którzy próbowali przekonywać wyborców przez wiele miesięcy, że wybór jest manichejski i zero-jedynkowy – tylko albo jedni, albo drudzy – zaprezentowali się w całej swojej pustocie i jednocześnie nachalności. Byli jak dwaj bardzo upierdliwi domokrążcy, którzy od lat stosują te same nudne triki, żeby klienci uwierzyli, że żelazko może być tylko firmy A albo B. Ich repertuar jest zaś już tak zgrany, że kiedy tylko widzi się ich na podjeździe przed domem, ma się ochotę poszczuć ich psami.
Czytaj więcej
Debata rozpoczęła ostatni tydzień kampanii wyborczej. Sztaby mają już swoje plany na mobilizację wyborców aż do ostatnich chwil.
Duopol PiS i PO trwa od 2005 r. – od momentu, gdy zawalił się projekt wspólnego stworzenia rządu przez te dwa ugrupowania. To już prawie dwie dekady. Niektórzy sądzili, że właśnie taki duopol, na wzór amerykański lub częściowo brytyjski, będzie dla Polski świetnym rozwiązaniem. Te nadzieje wzięły się z traumy skrajnie rozdrobnionego Sejmu I kadencji, pracującego w latach 1991–1993, w którym znaleźli się przedstawiciele dziewięciu ugrupowań. Tyle że wtedy nie obowiązywał jeszcze próg wyborczy.
Wprowadzono go przed kolejnymi wyborami, a betonowanie sceny dokończono, uchwalając w 2001 r. system subwencjonowania partii politycznych. Niestety, fatalnie z punktu widzenia państwa pomyślany (ale świetny z punktu widzenia dominujących partii), który przez lata pozwolił największym ugrupowaniom zgromadzić olbrzymie pieniądze.