Jak załatwiłby pan sprawę tranzytu ukraińskiego zboża?
Sprawę tranzytu trzeba traktować nie jako wielki problem czy zlecenie nadzwyczajne, tylko jako normalną usługę o charakterze gospodarczym. To się nazywa „eksport usług transportowych”. Czyjś towar przejmują nasi przewoźnicy, dostarczają go do drugiej granicy i za to pobiera się opłatę. To zresztą jeden z najbardziej preferowanych kierunków, jeżeli chodzi o dochody, które może uzyskiwać polski transport.
Czytaj więcej
Od piątku ukraińskie ziarno będzie monitorowane tak jak leki i odpady. Nie wiadomo tylko, gdzie ma trafić.
Czy to oznacza, że w ramach tej usługi zawarta jest gwarancja, że zboże zostanie przewiezione od punktu A na jednej granicy do B na drugiej?
Jest to warunek sine qua non. Nikt nie zleci przewozu towaru, który po drodze się zdematerializuje. To powinien być kontrakt na usługę o charakterze tranzytowym. Przewóz towaru z granicy polsko-ukraińskiej z określonego punktu i dostarczenie go do punktu, w którym zboże będzie mogło opuścić UE, która zrobiła już bardzo dużo, by taki tranzyt był możliwy. Sfinansowała główne ciągi komunikacyjne – kolejowe i drogowe. To są pieniądze, które pochodzą z UE, z funduszy na budowę autostrad, modernizację linii kolejowych i kosztów kwalifikowanych. Jeżeli przyjmiemy 100 proc., to UE płaci między 80 a 85 proc. wydatków na budowę i modernizację głównych ciągów tranzytowych. Podobne inwestycje obserwujemy w portach morskich. Już rok temu zdawano sobie sprawę, że będzie trzeba zastąpić zerwane czarnomorskie połączenia innymi szlakami. Nikt sobie nie wyobraża, że poprosimy komisarza UE ds. transportu czy rolnictwa, żeby przyjechał i organizował sam pociągi tranzytowe przez Polskę. To jest nasza własna kompetencja.