Badania owych wpływów dotyczyć mają lat 2007–2022, ale ponieważ już w październiku mamy wybory, nikogo nie zdziwi, że pierwszy raport dotyczyć będzie rządów PO-PSL i być może okaże się ostatnim.
Wszyscy wiedzą, że chodzi o kampanijny śrubokręcik, którym władza dźgać będzie opozycję, nawet politycy PiS tego nie ukrywają, i dodają półgębkiem, że teraz dwa–trzy głosy Kukiza przydadzą się jak nigdy. Bo skład komisji przyjmowany ma być w zwykłym trybie, zwykłą większością głosów. Opozycja nie będzie więc miała żadnego wpływu na jej uprawnienia i kompetencje. Komisja nie będzie obradować w Sejmie, co skutecznie utrudni mediom śledzenie jej obrad, a posłom opozycji nagłaśnianie wątków niewygodnych dla władzy.
To właśnie jednak – paradoksalnie – może okazać się nie zaletą powoływanego ciała, ale jego potężną słabością. Władza dysponuje bowiem nieograniczonym zasobem środków mobilizujących twardy elektorat: może go straszyć, namawiać, budzić w nim troskę o zdrowie prezesa i uwodzić obietnicami. Dla tej grupy obrady komisji weryfikacyjnej będą ważne pierwszego dnia, i ostatniego, w momencie ogłoszenia raportu. Dla niezdecydowanych transmisje live w TVP Info uroku porównywalnego do kolejnej wypłaty czegoś tam plus mieć nie będą.
Gdyby komisja była czymś więcej niż propagandową maszynką, być może byłaby w stanie zasiać wątpliwości w umysłach wyborców: nie dość, że Donald Tusk mówi po niemiecku, to jeszcze zna się na cyrylicy? I jest podwójnym rosyjsko-niemieckim agentem?
Tak jednak nie będzie. Za bardzo twórcy tego pomysłu się postarali, za bardzo byli gorliwi, by maszynka była 100-procentowo bezpieczna. Wykluczyli wszelkie ryzyko, że coś może pójść nie tak i w związku z tym cały pomysł od początku zrobił się nudny i przewidywalny jak programy Magdaleny Ogórek.