Mój brat obalił dyktatora

To wózek skromny nawet jak na najbiedniejszy region Tunezji. Rowerowe koła, pospawane rurki i blaszany blat. Należał do sprzedawcy warzyw i owoców, który nie miał pozwolenia na handel. Od tego wózka zaczęła się rewolucja, która obaliła obracającego miliardami prezydenta Ben Alego

Aktualizacja: 18.12.2020 22:43 Publikacja: 18.12.2020 00:01

Demonstranci z prowincji szturmują budynek rządowy w Tunisie

Demonstranci z prowincji szturmują budynek rządowy w Tunisie

Foto: AFP

Przypominamy reportaż Jerzego Haszczyńskiego z Tunisu w związku z 10. rocznicą opisanych w nim wydarzeń. Tekst ukazał się 29 stycznia 2011 roku w "Plusie Minusie".

Korespondencja z Tunisu

Wózek podjeżdżał codziennie na placyk przed siedzibą władz lokalnych, jednym z niewielu solidnych budynków w 40-tysięcznym Sidi Buzid. I stawał wśród innych, zazwyczaj większych, trzykołowych. Mohamed Buazizi, o którym teraz mówi cały arabski świat, sprzedawał z niego banany, mandarynki z nieoderwanymi listkami, marchew i dymkę. Często musiał uciekać przed policją, która lubowała się w wymuszaniu pieniędzy od nielegalnych sprzedawców. W dniu, który zadecydował o nagłym przyspieszeniu historii Tunezji, Mohamed przeżył dodatkowe upokorzenie. Nie tylko dostał mandat. Został spoliczkowany na oczach innych sprzedawców i klientów. I to przez kobietę w policyjnym mundurze.

„Zagubiłem się na ścieżce życia, nie kontroluję go. Wybacz mi, rozpoczynam podróż, z której nie ma powrotu”. Tak na Facebooku tłumaczył ukochanej matce, której pracą na targu próbował pomóc w utrzymaniu dużej rodziny, to, co zrobił chwilę później. Podpalił się obok miejsca, w którym handlował, w centrum Sidi Buzid, miasta w głębi Tunezji, z dala od turystycznych szlaków. Był 17 grudnia 2010 roku. Mohamed Buazizi miał wtedy 26 lat. Zmarł od poparzeń 4 stycznia, gdy bunt ogarnął już kolejne biedne miasta, ale nic nie wskazywało na to, że Zin el Abidin Ben Ali jest skończony. Uciekł z kraju dziesięć dni później.

– Przez 23 lata nikt nie zagroził dyktatorowi. Nie udało się bogatym, wpływowym ludziom, politykom z dużych miast. Mój brat okazał się silniejszy od tych wielkich graczy. On obalił Ben Alego – mówi ze łzami w oczach jego młodsza siostra, 19-letnia Samia. Wysoka dziewczyna stoi na malutkim betonowym podwórku domu Buazizich w dzielnicy biedoty Haj Nur. Cała w czerni, z chustą na głowie, tylko na nogach ma skarpetki w pastelowe paski i kolorowe kapcie z uśmiechniętymi kotkami. Niedokończony dom bohatera rewolucji tunezyjskiej to trzy pokoje, tak małe, że kanapa, na której leży zbolała matka, zajmuje całą szerokość sypialni. Ten skromny biały dom, którego jedynym barwnym elementem są dwie klatki z kanarkami, znają już wszyscy w mieście. Nie miałem problemu z dotarciem.

Córki ważniejsze od partii

Rewolucja tunezyjska jest jak smutna bajka. Dobry zwyciężył złego, ale zapłacił najwyższą cenę. Męczennik pośmiertnie pokonał dyktatora. Dobry kontra zły, Buazizi kontra Ben Ali. Biedak z prowincji kontra władca pomieszkujący w kilku pałacach i transferujący wielkie sumy na zachodnie konta. Ofiara systemu, zbudowanego na korupcji, kłamstwie i gnębieniu, przeciw temu, kto ten system zbudował i go nadzorował.

Bajka nie liczy się z prawdopodobieństwem. Nie docieka, dlaczego właśnie ten niczym niewyróżniający się biedak pokonał despotę, dlaczego jego samospalenie doprowadziło do wypalenia dyktatury. Rewolucję tunezyjską próbują jednak zrozumieć i przerażeni arabscy dyktatorzy, i zaskoczeni przywódcy zachodni. Próbuję i ja, jeżdżąc po najważniejszych ośrodkach buntu, od Sidi Buzid po Tunis. Wyjaśniają ją sobie Tunezyjczycy. Widzą w Buazizim tego, który wyrwał ich ze snu, kazał powiedzieć: dość! Obudził w nich godność i przypomniał o wartościach, które długie lata łamała elita skupiona wokół Ben Alego. Między kulturą narodu a kulturą elity politycznej była przepaść, tłumaczy Ahmed Abderrauf Unajes, emerytowany dyplomata, który od obalenia Ben Alego jest wiceministrem spraw zagranicznych. A taki stan prędzej czy później kończy się starciem. Potrzebna jest tylko iskra – uważa Unajes. I tą iskrą był desperacki czyn Buaziziego.

W Sidi Buzid, jak wszędzie, zawsze zwyciężała w wyborach prezydencka partia Zjednoczenie Demokratyczno-Konstytucyjne (RCD). Gdy po podpaleniu się Buaziziego gniewna młodzież wyszła tam na ulice, sekretarz generalny RCD zażądał od deputowanych i radnych z Sidi Buzid, by przygotowali kontrdemonstrację. Żeby zebrali odpowiednią grupę obywateli, którzy powiedzą wyraźnie, że nie godzą się na „zagrażanie stabilności kraju i uderzanie w instytucję prezydenta”. I usłyszał od nich: Wśród demonstrantów są nasi synowie i córki, nie możemy nic zrobić, bo stracilibyśmy zaufanie własnych rodzin. – To był dowód na zakłamanie, w którym żyliśmy przez tyle lat. Pod wpływem tego tragicznego wydarzenia nawet ludzie z RCD zrozumieli, że nie można już ukrywać rzeczywistości, którą sami od dawna znali – mówi Unajes.

To z Buazizim zidentyfikowali się prześladowani. Ci, którzy jak on nie mogli znaleźć stałej pracy. Ci, których nękała policja. Ci, którzy nie mogli marzyć o założeniu rodziny. Ci, którym doskwierało dzielenie stanowisk wśród znajomych i członków wszechwładnej partii RCD. Utożsamili się z nim studenci i bezrobotni absolwenci wyższych uczelni. Uznali, że był jednym z nich, choć on wcale nie był absolwentem informatyki, jak o nim mówiono. – Skończył tylko technikum w Sidi Buzid – wyjaśnia jego siostra Samia, która właśnie ukończyła tutejsze liceum. I marzy o studiach ekonomicznych. Pewnie jej się uda.

Żona uciekła pierwsza

Negatywny bohater rewolucji, 74-letni obecnie Ben Ali, zaczął i skończył karierę z pistoletem w ręku. Chłopak ze skromnej prowincjonalnej rodziny, jedno z 11 dzieci, szybko postawił na wojsko i służby bezpieczeństwa. Po szkołach, wojskowej we Francji i wywiadowczej w USA, prędko piął się po szczeblach hierarchii w armii kraju, który właśnie wyrwał się spod francuskiego protektoratu i uzyskał niepodległość. Pomógł mu w tym generał, ojciec pierwszej żony Naimy. W 1980 roku jego kariera przyhamowała, wyjechał do Warszawy, gdzie przez cztery lata był ambasadorem. Potem na początku 1984 roku, kilka miesięcy przed narodzinami Mohameda Buaziziego, z pistoletem w ręku wykazał swoją przydatność prezydentowi Habibowi Burgibie w tłumieniu zamieszek. Burgiba w nagrodę mianował go szefem służby bezpieczeństwa, a potem MSW.

W podobny sposób miał przekonać lekarzy, by trzy lata później wydali oświadczenie, że schorowany Burgiba, blady jak mumia, nie nadaje się już do rządzenia. I, jak napisał francuski tygodnik „Jeune Afrique”, którego szef był w dobrych układach z Ben Alim, z pistoletem w ręku siedział w kokpicie samolotu, uciekając 14 stycznia z Tunezji do Arabii Saudyjskiej.

– Na zawsze pozostał typem wojskowego i policjanta, przede wszystkim policjanta. Burgiba wykorzystywał jego bezwzględność do prześladowania ludzi, nawet wydzwaniał do niego do Warszawy, a on stamtąd pociągał za odpowiednie sznurki – mówi Azza Turki, dziennikarka francuskojęzycznego tygodnika „Realites”.

Od Burgiby różniło go zamiłowanie do korzystania z narodowego bogactwa. O pierwszym prezydencie Tunezji do dziś krążą opowieści dowodzące, że choć też nie był demokratą, to jednak z czystymi rękami. – Przyszedł kiedyś na uroczystość obrzezania swego wnuka. Odbywało się to w nowym domu jego syna. „Skąd wziąłeś pieniądze na taki piękny duży dom?” – spytał syna i zażądał: „Jutro masz się go pozbyć”. Taki był Burgiba, sam nie dbał o swój majątek i krewnym willi i pałaców nie pozwalał stawiać. Odwrotnie niż Ben Ali – opowiada przedsiębiorca ze starszego pokolenia.

Ben Ali pozwalał krewnym nie tylko stawiać wille i pałace. W ich ręce trafiły najatrakcyjniejsze państwowe przedsiębiorstwa. Uzyskiwali monopol na import ropy i bananów, pobierali łapówki od różnych transakcji, przejmowali główne banki, a nawet cmentarze. A jeszcze bardziej niż krewnym pozwalał na to rodzinie swojej drugiej żony – Leili z domu Trabelsi. – Tym Trabelsim, prostym ludziom, z których część to analfabeci, powiązania rodzinne z prezydentem przewróciły w głowie. Jeden nie miał głosu, ale wymarzył sobie karierę śpiewaka, i śpiewał, występował w rzymskim teatrze w Kartaginie. Inny nawet chyba podstawówki nie skończył, a sprawił sobie kancelarię adwokacką – dodaje wspomniany przedsiębiorca.

O pierwszej damie tunezyjska ulica mówiła z większą nienawiścią niż o jej mężu. I nadal tak jest, o niej tu słyszałem najwięcej. Nawet przypadkowo spotkani na ulicy Tunezyjczycy, cieszący się nagle uzyskaną wolnością słowa, wypominają byłej pierwszej damie, że zaczynała jako fryzjerka. Dzięki urodzie zyskiwała bogatych i wpływowych mężczyzn, w końcu także przyszłego prezydenta, który gdy ją poznał, był żonaty. W tak konserwatywnym społeczeństwie romanse i dzieci pozamałżeńskie są źle widziane, a Leila Trabelsi urodziła Ben Alemu jedną córkę przed ślubem, a drugą chwilę po nim. Powtarzano mi też pogłoski, że w młodości była prostytutką wyczekującą na klientów na ulicach francuskich miast.

53-letnia Leila Ben Ali nagle zniknęła z Tunezji kilka dni po podpaleniu się przez Buaziziego. Wówczas bunt dopiero się tlił w odległych prowincjach. Prezydenckim boeingiem wywiozła do Dubaju sztabki złota ważące półtorej tony. Przeczuwała to, co innym wydawało się nieprawdopodobne. Przeczuwała upadek swego męża, potwierdzając legendę, że jest czarownicą, która magicznymi sztuczkami omamiła Ben Alego i przejęła od niego władzę nad Tunezją.

Pozostawiony przez żonę w pałacu w Kartaginie Ben Ali dostawał doniesienia służb o wzburzeniu w Sidi Buzid i o zdjęciach płonącego Buaziziego rozsyłanych masowo telefonami komórkowymi i wystawianymi na Facebooku. Media oficjalne milczały o Buazizim przez kilka dni. Wreszcie czołowy arabskojęzyczny dziennik „Assabah”, kontrolowany przez typowanego na następnego władcę zięcia Ben Alego Sachera el Matriego, napisał o nim tekst pod tytułem „Co się wydarzyło? Jak? Dlaczego?”.

Odpowiedź podchwycona przez inne media brzmiała: Samospalenie to odosobniony przypadek, desperacja człowieka w trudnej sytuacji. 28 grudnia Ben Ali pojawił się przy łóżku szpitalnym Buaziziego, obwiązanego bandażami po czubek głowy. A potem wystąpił w telewizji, wygrażając „nielicznym ekstremistom i agitatorom wzniecającym manifestacje”.

Kto za długo czytał Koran

Ledwie Ben Ali skończył występ w telewizji, a bunt dotarł do Kasserine, 50 km na zachód od Sidi Buzid. Kasserine ma 80 tysięcy mieszkańców i 150 kawiarenek, ale nigdy w nich nie było wolnych miejsc, bo tysiące młodych mężczyzn całymi dniami wysiadywały na plastikowych krzesełkach ze szklaneczką espresso. Wielu z nich po studiach i od zawsze bez szansy na zatrudnienie. Ben Ali był tu tylko raz, w początkach swojej prezydentury. Obrzucono go kamieniami. Teraz Kasserine stało się bastionem buntu i miejscem najostrzejszego starcia między służbami reżimu a tłumem.

Zaczęło się w dzielnicy Haj Esalem, biednej, ale nie najbiedniejszej. Wszyscy tu wiedzieli o desperackim proteście Buaziziego i nagle usłyszeli, że u nich też się podpalił młody człowiek. I zmarł. – Nikt nie uwierzył, że się sam podpalił. Wszyscy w Haj Esalem byli przekonani, że to prowokacja służb Ben Alego – opowiada jeden z wpływowych mieszkańców Kasserine.

Na początku wściekły tłum zaatakował siedziby banków Amen i Banque de Tunisie należących do pierwszej rodziny w kraju. Potem ruszył na salony meblowe i samochodowe, budynki partii RCD i władz lokalnych, paląc i grabiąc. Nazwy nie oddają wszystkiego, wypalone siedziby banków, zniszczone salony meblowe, które oglądałem, to jednokondygnacyjne klockowate budynki bez łuków, bez arabskich zdobień. Małe i do bólu skromne.

Kilkanaście razy tłum wpadał do komisariatu, w którym jak w całej Tunezji obok zwykłej policji była i służba bezpieczeństwa. Na ulicy walały się nadpalone akta bezpieki. Można się było przekonać, jak szczegółowo inwigilowano społeczeństwo. Kto zapuścił brodę, stawał się podejrzany o sympatyzowanie z fundamentalistami islamskimi, kto za długo czytał Koran – podobnie. Kto nie wywiesił odpowiedniej dekoracji na 7 listopada (święto narodowe upamiętniające przejęcie władzy przez Ben Alego), był potencjalnym opozycjonistą. I takiego śledzono bardzo dokładnie, z kim rozmawia, jak gorliwie się modli w meczecie, czy ma nowy numer telefonu komórkowego, dokąd się przeprowadził. Ludzie czytali to i przekonywali się, że żyją wśród szpicli.

To znienawidzonej służbie bezpieczeństwa wielu mieszkańców przypisuje to, że w Kasserine polało się najwięcej krwi. Przez kilka dni na początku stycznia, gdy w centrum trwały wielkie protesty, zginęło kilkanaście osób. Nieoficjalnie się mówi, że dużo więcej. Krążą opowieści o najgorszych kryminalistach, których naczelnik miejscowego więzienia wypuścił, by siali postrach w mieście. By ludzie błagali Ben Alego, aby ich ratował i przywrócił porządek. Nasila się pogłoska, że to nie od kul policji ginęli ludzie, lecz że celowali do nich ubrani po cywilnemu snajperzy z bezpieki, ukryci na dachach najwyższych budynków. Mieli nawet używać kul rozpryskowych, by ofiar było więcej.

Prezydenta Ben Alego już nie ma, ale Kasserine nie ustaje w buncie. Policja pilnuje nawet stacji benzynowych, czego w innych regionach nie widziałem. Główną ulicą dzień w dzień przechodzą marsze protestacyjne. Nauczyciele, związkowcy, sędziowie, bezrobotni domagają się usunięcia wszystkich przedstawicieli znienawidzonej partii RCD z rządu jedności narodowej, który powstał po ucieczce dyktatora. Delegacje z Kasserine i Sidi Buzid wyruszyły też do Tunisu, by tam żądać, aby rząd był wreszcie „nasz”.

Tygrys zięcia w WikiLeaks

Akt terrorystyczny nie może być tolerowany. Źle nastawione elementy wykorzystywały kwestię bezrobocia i desperacji. Wrogie elementy na obcym żołdzie zaprzedały duszę ekstremizmowi i terroryzmowi”. W ten sposób zwrócił się do narodu Ben Ali 10 stycznia w swoim przedostatnim, jak się później okazało, przemówieniu telewizyjnym. Rewolucja dotarła już wówczas do Tunisu.

– Nic nie zrozumiał z tego, co się dzieje. Nie zrozumiał, że ludzie walczą o godność. Chciał nas postraszyć – mówi Mohamed, 45-letni menedżer z branży turystycznej.

To było przemówienie sztywnego dyktatora oderwanego od ludu, wtrącającego co kilka zdań: „Obywatele, obywatelki”. Na dodatek wygłoszone z kartki w literackim arabskim, a nie dialekcie tunezyjskim. Oprócz straszenia była w nim i obietnica. Ben Ali zapowiedział, że w ciągu dwóch lat powstanie 300 tysięcy nowych miejsc pracy. W 10-milionowym kraju, w którym jedna trzecia świeżo upieczonych absolwentów nie miała szans na zatrudnienie, niewielu to przekonało.

Ale reżim jeszcze się bronił. Następnego dnia Tunezyjski Związek Przemysłu, Handlu i Rzemiosła (UTICA) rozpoczął akcję tworzenia 50 tysięcy miejsc pracy. Posypały się jak z rękawa oferty z firm opanowanych przez klan prezydenta i beneficjentów reżimu. Propozycje, o których wcześniej można było tylko pomarzyć. W czasie, gdy płonęły przedmieścia Tunisu, a w centrum stolicy protestowali studenci i artyści, gazety cytowały wdzięcznych młodych Tunezyjczyków. „Wspaniałe wcielenie decyzji prezydenta”, „Chwalebna inicjatywa”, „Szczególny gest zrozumienia” – mówili zachwyceni absolwenci.

Sacher el Matri zaoferował 250 miejsc pracy dla bezrobotnych z dyplomem, „zgodnie z decyzjami prezydenta”. Przy okazji pojawiła się lista firm tego 32-latka, których sześć lat wcześniej, przed ślubem z córką dyktatora Nesrin, jeszcze nie miał: Bank Zitouna, portowe przedsiębiorstwo Goullete Shipping, towarzystwo ubezpieczeniowe Zitouna Takaful, firmy mające monopol na sprzedaż najlepszych marek samochodów Ennakl i City Cars, wielkie wydawnictwo prasowe Dar Assabbah, sieć telefonii komórkowej Tunisiana.

El Matri był jednym z bohaterów depesz ambasadora amerykańskiego ujawnionych przez WikiLeaks. Przeciekły zaraz przed rewolucją i bez wątpienia miały na nią wpływ. Wynikało z nich, że zięć prezydenta prowadził ekskluzywne życie. Rozbijał się po tunezyjskich drogach astonem martinem i hummerem, na wakacje do Saint Tropez latał prywatnym odrzutowcem, wielką willę w kurorcie Hammamet ozdobił autentycznymi rzymskimi kolumnami i antycznymi freskami, a w ogrodzie trzymał w klatce wielkiego tygrysa zwanego Paszą, pochłaniającego dziennie cztery kurczaki.

Mniej niż o korupcji i wystawnym życiu Ben Alich i Trabelsich Tunezyjczycy wiedzieli o represjach wobec opozycji. A gdy powstawał rząd jedności narodowej, w więzieniach z przyczyn politycznych siedziało ponad 2 tysiące ludzi.

– Represje to nie tylko więzienie. Reżim robił wszystko, żebym ani przez chwilę nie mogła zapomnieć, że nie mam tych samych praw co inni – mówi Ahlem Belhadż, żona trzykrotnie więzionego adwokata i polityka nigdy niezalegalizowanej partii komunistycznej, feministka i profesor psychiatrii dziecięcej na uniwersytecie w Tunisie. – Nie mogłam zapomnieć w domu, bo przed nim stali tajniacy, którzy czasem wyzywali mnie od dziwek. Nie mogłam zapomnieć w pracy na uniwersytecie, bo wciąż się pojawiały jakieś trudności. Gdy wystartowałam w konkursie na etatowego profesora i okazało się, że jako jedyna ubiegam się o to stanowisko, władze uczelni anulowały konkurs.

Zastraszano jej znajomych, kontrolowano korespondencję, odcinano Internet. – Tajniacy podeszli do mojego syna, gdy miał cztery lata, i zaproponowali, że kupią mu czekoladę. Wszystko po to, bym wiedziała, że i mój syn nie jest bezpieczny. W tamtym czasie policja nie chciała mnie przepuścić do szwagra, który prowadził strajk głodowy, a mały synek w stroju Zorro groził im zabawkową szabelką. Do dziś to nosi w pamięci, a ma 14 lat, do dziś mówi: Mamo, ale ja cię przed tymi panami broniłem – opowiada Ahlem Belhadż, drobna 46-latka, krótko ostrzyżona brunetka o pięknej, ale zmęczonej twarzy. Ubrana w dżinsy i bluzkę w kolorowe pasy. W czasie naszej rozmowy w kawiarni artystycznej co chwilę ustalała przez telefon szczegóły projektu napisów na plakaty wzywające do manifestacji feministek, teraz już legalnej.

Jej problemy się zaczęły, gdy w 1992 roku poznała Dżalela Ben Brika Zoglamiego, który był właśnie po miesięcznej odsiadce w więzieniu za przynależność do partii trockistowskiej. Nawet ślub musieli wziąć potajemnie. Nie mogli razem nigdzie wyjechać, bo w żadnym hotelu by ich nie zameldowano.

Teraz mąż będzie mógł wrócić do pracy w swoim zawodzie. Pani profesor bez problemu dzwoni do znajomych, zagląda do Internetu: – Wciąż nie mogę uwierzyć, że Ben Ali uciekł – na jej twarzy po raz pierwszy pojawia się uśmiech: – Codziennie rano po przebudzeniu szczypię się w dłoń. I okazuje się, że nie śnię. Dyktatura się skończyła.

Upadek Ben Alego był niespodziewany. Uciekł z kraju kilkanaście godzin po przemówieniu, w którym zapowiedział wprowadzenie demokracji i natychmiastowe zniesienie cenzury. Było to przemówienie inne od wszystkich poprzednich.

„Wszystko zrozumiałem. Mój smutek jest wielki”. Po raz pierwszy posługiwał się dialektem tunezyjskim, nie mówił: „Obywatele, obywatelki”, jak jeszcze trzy dni wcześniej, lecz: „Drogi narodzie tunezyjski”. Nie czytał z kartki, chwytał mikrofon, poruszał rękami, tak jakby prosił o pomoc. „Nie wszystko poszło tak, jak chciałem. Wprowadzali mnie w błąd, ukrywali fakty” – zrzucał winę na swoje otoczenie.

– Po raz pierwszy od 23 lat powiedział właściwe słowa, właściwym tonem, z odpowiednią wrażliwością. W końcu stał się Tunezyjczykiem. Ja uwierzyłem, że może rządzić krajem w inny sposób. Ale logika polityki jest inna, nie mógł przetrwać długo – mówi Ahmed Abderrauf Unajes, wiceszef MSZ w rządzie tymczasowym.

– Niby był to zupełnie inny Ben Ali – przyznaje dziennikarka Azza Turki. – Zapowiedział zniesienie cenzury Internetu i gdy po chwili sprawdziłam, YouTube rzeczywiście się otwierał. Ale mimo wszystko coś zostało po staremu. Kilka godzin później ta sama telewizja publiczna pokazała nie ofiary, nie gniew ludzi, ale grupkę wiecującą mimo godziny policyjnej na głównej ulicy z transparentami „Dziękujemy ci, prezydencie”. To był dopiero szok. Znowu to samo. Zresztą w przemówieniu nie wspomniał o rozkradaniu państwa, a na to ludzie czekali.

Następnego dnia, 14 stycznia, rano na główną ulicę stolicy, aleję Habiba Burgiby, wyległy dziesiątki tysięcy demonstrantów krzyczących: Ben Ali precz!, Gra skończona! Jeszcze polała się krew, dyktator próbował się utrzymać przy władzy. Nie wiadomo, kto go przekonał, by kilka godzin później opuścił pałac w Kartaginie pod Tunisem i wyruszył na lotnisko. Uciekiniera przyjęła Arabia Saudyjska, zapewne na prośbę Amerykanów, z którymi długie lata współpracował.

Główne media do końca wspierały dyktatora, do ostatniej chwili na czołówkach gazet było pozowane zdjęcie Ben Alego. Przeglądałem egzemplarze wyrzucone na podłogę w domu wydawniczym „Dar Assabah”, który nagle stracił szefa – zięcia dyktatora. Do 14 stycznia prezydent Ben Ali występował albo w zbliżeniu, zawsze z wystudiowanym uśmiechem, lecz z różnymi krawatami, albo w planie ogólnym z flagą narodową u boku. Gdy nie było go już w kraju, te same gazety zaczęły zamieszczać na pierwszych stronach zdjęcia rannych demonstrantów czy wypalonych domów, a w komentarzach rozliczać mafijny klan Ben Alich i wychwalać męczeństwo Buaziziego.

Pomnik wózka

Wózek Mohameda Buaziziego stoi na piaszczystej uliczce w dzielnicy biedoty w Sidi Buzid, wśród byle jak skleconych domków. Właściwie jest tu, kilkaset metrów od uliczki Buazizich, ukryty. Kuwejcki biznesmen chciał za niego zapłacić rodzinie 10 tys. dolarów, więcej niż miejscowi widują przez rok. Rodzina ofertę odrzuciła, ale kto wie, czy ktoś inny nie zechce zarobić. Do wózka zaprowadził mnie krewny Mohameda. Twierdził, że robi to z sentymentu do Polski, bo był kiedyś związany z Polką, która opiekowała się turystami w Sousse i Monastyrze.

Wózek czeka na powrót do centrum Sidi Buzid. To najważniejsza rzecz, jaka pozostała po męczenniku tunezyjskiej rewolucji. Ma się triumfalnie zatrzymać w miejscu, gdzie stoi pomnik 7 listopada, dnia, w którym do władzy doszedł Ben Ali. Teraz pomnik jest obklejony rewolucyjnymi plakatami i zwieńczony zdjęciem Mohameda Buaziziego. Niedługo zwieńczy go wózek. Skromny nawet jak na Sidi Buzid. Trochę metalowych rurek i dwa rowerowe koła. Pomnik Buaziziego stanie w miejscu pomnika Ben Alego. Także tu bezrobotny z dzielnicy biedoty zwycięży dyktatora.

Przypominamy reportaż Jerzego Haszczyńskiego z Tunisu w związku z 10. rocznicą opisanych w nim wydarzeń. Tekst ukazał się 29 stycznia 2011 roku w "Plusie Minusie".

Korespondencja z Tunisu

Pozostało 99% artykułu
Polityka
Nieoficjalnie: Karol Nawrocki kandydatem PiS w wyborach. Rzecznik PiS: Decyzja nie zapadła
Polityka
List Mularczyka do Trumpa. Polityk PiS napisał m.in. o reparacjach od Niemiec
Polityka
Zatrzymanie byłego szefa ABW nie tak szybko. Sądowa batalia trwa
Polityka
Sikorski: Zapytałbym Błaszczaka, dlaczego nie znalazł rakiety, która spadła obok mojego domu
Materiał Promocyjny
Klimat a portfele: Czy koszty transformacji zniechęcą Europejczyków?
Polityka
Sondaż: Przemysław Czarnek, Karol Nawrocki, Tobiasz Bocheński? Kto ma szansę na najlepszy wynik w wyborach?