„Ustawa o leczeniu niepłodności ma na celu ochronę zdrowia rozrodczego oraz stworzenie warunków do stosowania metod leczenia niepłodności w sposób chroniący prawa osób dotkniętych niepłodnością oraz dzieci urodzonych" – takie zdanie można wyczytać w sprawozdaniu z funkcjonowania aktu, zwanego potocznie ustawą o in vitro. Została przyjęta w 2015 r. i uregulowała stosowanie tej procedury. Sprawozdanie z pięciu lat jej obowiązywania Ministerstwo Zdrowia po raz pierwszy skierowało do Sejmu.
Ze sprawozdania wynika m.in., że w ramach in vitro powstaje od 40 do ponad 60 tys. zarodków rocznie. W 2020 r. liczba przechowywanych zarodków wyniosła 122 tys. Brak jest informacji o tym, na ile ta metoda jest skuteczna.
Od liczb ciekawsza jest jednak warstwa retoryczna. Bo do niedawna wydawało się, że PiS jest zadeklarowanym wrogiem zarówno in vitro, jak i ustawy poświęconej tej procedurze.
Takie wrażenie można było odnieść, przysłuchując się głosom polityków PiS podczas prac nad projektem w 2015 r. – My tą ustawą otwieramy piekielne wrota. Wrota nadużyć, których jeszcze nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić – perorowała senator PiS Dorota Czudowska. Dodawała, że w ramach in vitro „trzeba po prostu zastosować wymuszony onanizm".
– Czy znany jest panu tak zwany zespół ocaleńca, który objawia się tym, że osoba urodzona w wyniku metody in vitro ma poważne problemy psychologiczne, ma poczucie, że na drodze do jej urodzenia, do jej powstania wiele jej braci i sióstr uległo destrukcji? – pytał wiceministra zdrowia senator PiS Czesław Ryszka.