Właśnie skończyła się epoka w praktyce zerowych stóp procentowych i cudownie niskich rat kredytów. Czas zapiąć pasy, bo przy tak szybko rosnącej inflacji i ścigających się z nią rozbudzonych oczekiwaniach płacowych rozwścieczonych drożyzną Polaków będzie bujało. I bolało. Kolejne podwyżki stóp to tylko kwestia czasu.
Przez prawie półtora roku obowiązywały najniższe w historii Polski stopy procentowe, a każde posiedzenie RPP kończyło się zdawkowymi komunikatami o niezależnych, zewnętrznych i przejściowych czynnikach, które pobudzają inflację. Chodziło głównie o rosnące jak szalone ceny źródeł energii ropy i gazu oraz żywności, na co RPP rzeczywiście nie ma specjalnego wpływu. Kiedy jednak przerażone rosnącą inflacją kolejne banki centralne zaczęły stopy podnosić, prezes NBP i przewodniczący RPP Adam Glapiński zwlekał i zwlekał.
Skąd taka zwłoka? Podwyżki stóp to umocnienie złotego, a więc – w ocenie RPP – cios w eksport i odradzającą się koniunkturę gospodarczą oraz kredytobiorców, którzy zapłacą wyższe raty, a więc w elektorat, i tak już wściekły z powodu drożyzny. I ważna rzecz w kontekście wysokich wydatków rządu: inflacja napędza wpływy podatkowe. Z pewnoścą to wszystko członkowie RPP mieli z tyłu głowy.
Kiedy więc statek płynął coraz szybciej, choć nabierając coraz więcej inflacyjnej wody, nasz monetarny kapitan długo nerwowo kalkulował, czy zdąży wpłynąć do portu. Niestety, nie zdążył. Inflacja eksplodowała. Trzeba ją teraz szybko tłumić.
Czytaj więcej
Rada Polityki Pieniężnej podwyższyła w środę główną stopę procentową z 0,1 do 0,5 proc. zaskakując tym wszystkich ekonomistów i inwestorów. Ta decyzja kłóci się też z wtorkowymi wypowiedziami prezesa NBP Adama Glapińskiego, które sugerowały, że do podwyżki stóp dojdzie najwcześniej w listopadzie. Z komunikatu RPP nie wynika wprost, czy nieoczekiwana podwyżka stóp to jednorazowe dostosowanie, czy początek całego cyklu.